niedziela, 25 grudnia 2011

Les Polonais du Canada

Jako że nie sposób usiedzieć zbyt długo w jedynym kraju, postanowiliśmy wybrać się na krótką bożonarodzeniową wycieczkę do Kanady. Ponieważ miła ta kraina jest w połowie zasiedlona przez indian, a w połowie przez Domaradzkich czujemy się tu jak nieprzymierzając w domu.
Nie mówiąc o tym, że na myśl o spędzaniu Świąt w gronie bachorzo-domowym dostawaliśmy z Lukiem lekkich drgawek. Co prawda wizja dziesięciogodzinnej samochodomęki w tym samym towarzystwie też nie napawała optymizmem, ale z dwojga złego lepsze to nieznane.

Ruszyliśmy więc naszym gigabusem w wilię Wigilii na północny-zachód. Droga przebiegła nadzwyczaj sprawnie - Zofia łaskawie obserwowała mijane krajobrazy i cuda architektury (nie ma to jednak jak przetrzymać dziecię przez miesiąc w domu, od razu docenia wycieczki), Asia pozbawiona cukru, za to wyposażona w babyproof słuchawki popadła w lekką śpiączkę. Nie pozostało nic innego niż pruć do przodu.

Tym oto sposobem w 9,5 h zrobiliśmy ponad tysiąc kilometrów do Ottawy. Małe to miasteczko, nieco przypadkiem stało się stolicą tego ogromnego kraju. Z tego co rozumiem, jest to głównie zasługą jego strategicznej pozycji w trakcie wojny z Wielkim Bratem.
Tak czy siak Ottawa (czyt. Otała) jest chyba kwintesencją kanadyjskiego stylu życia. Przez miasto biegnie kanał, który o tej porze roku staje się wielkim lodowiskiem. Jest też powszechnym zwyczajem używać go do transportu - w zimie do pracy na łyżwach, w lecie kajakiem, ech. Centrum jest maleńkie i składa się głównie z knajp i małych sklepików. Gdzie okiem sięgnąć nie uświadczysz wieżowca, ani billboardu. Cisza, spokój i budynki rządowe w stylu wiktoriańskim. Tylko muzea nieco bardziej nowoczesne.

Dom Jerzyka i Michelle jest bardzo duży, dwupiętrowy, więc mieścimy się bez problemu. W salonie przy kominku piękna, bardzo swojska choinka pod sam sufit. Dziubek w lekkim szoku.
W nocy pada śnieg, wiec Wigilia jest zimowa - od rana mróz -12C.
Poranek zaczynamy bynajmniej nie postnie - Jerzyk przygotował pyszne zimowe śniadanie złożone ze smażonych ziemniaków, boczku i jajek sadzonych. Zanim się zorientowałam, że dziś Wigilia, boczek był nie do odratowania :-)

Pierwsza niespodzianka (ech te stereotypy...) - przygotowanie kolacji spoczywa głównie w rękach męskich. Jerzyk wraz ze Stefanem krzątają się w kuchni już od południa. W menu pieczony łosoś w sosie berneńskim, scallops w boczku (może to jednak jakiś postny był?), pieczone ziemniaki, sałatki. Za jakiś czas przyjeżdża rodzina z Motrealu i Trois-Rivieres. Wraz z Hanką przyjeżdża masa jedzenia – barszcz z tortellini (nie bądźmy pryncypialni), mizeria (?), sałatka z selera i słodycze z polskiej cukierni (sernik, piernik i pączki). Ku radości Asi pojawiają się też znakomite (czyt. żydowskie) kiszone ogórki.


W kuchni wre praca – Jerzyk, Stefan i Jacek (który uczy synów - Alexa i Chrisa - robienia sosu berneńskiego) szaleją nad garnkami. Kobiety z kieliszkami białego wina spokojnie ich obserwują, dyskutując o pracy ;-)

Łamiemy się opłatkiem, a potem okazuje się, że trzeba wypić wódkę za zdrowie śp Agnes i Jerzego, czyli założycieli całej tutejszej Rodziny. Wszyscy są zdziwieni, że u nas nie pije się wódki na Wigilię – najwyraźniej Jerzy wprowadził taki zwyczaj w swojej kanadyjskiej rodzinie, sprytnie uzasadniając to uświęconą polską tradycją. Z naszej strony jedynym wkładem jest sos tatarski, bo pierniczki niestety nie wytrzymały próby czasu.

Atmosfera jest strasznie miła, w kominku pali się ogień, wszyscy gadają, jedzą, śmieją się. Starsze pokolenie rozmawia z nami po polsku, między sobą swobodnie mieszają angielski i francuski. Po kolacji wymieniamy się prezentami – Zosia dostała piękny dom dla lalek i meksykańskiego kotka, Asia zachwycona swoim ipodem, szalikiem, nowym obiektywem do aparatu i meksykańską czapką.. Kolęd nie śpiewamy, ale słuchamy Adele, a potem Mumford and Sons, Didier'a i Możdżera.

W pierwsze święto Jerzyk zabiera nas na wycieczkę "na wieś". Najpierw przejechaliśmy na drugą stronę rzeki, gdzie kończy się Ontario, a zaczyna frankofoński Quebec. Potem dalej na północ do Old Chelsea i nad jezioro Meech. Przyroda i widoki piękne, jezioro ogromne i prawie w całości skute lodem. Pierwsi śmiałkowie już popylali na biegówkach. My zaś uprawialiśmy sliding naszym Mercurym. Przyczepność prawie żadna. Chyba bez opon zimowych nie da rady przetrwać tej zimy. Na szczęście udało się wrócić bez problemu, ale ABS był ciągle w użyciu. Teraz pozostaje mieć nadzieje, że przed naszym jutrzejszym wyjazdem do Trois-Rivieres Kanadyjczycy wezmą się za odśnieżanie.

Resztę dnia co szczęśliwsi członkowie rodziny przespali, a pozostali zajmowali się zjadaniem choinki, zrywaniem bombek i ściganiem kotów.
Na kolację pyszny indyk z żurawinowym sosem i puree z jamów o wściekle pomarańczowym kolorze (przyprawione sokiem pomarańczowym - pyszne). Teraz już chyba pozostaje tylko spacer nad kanałem i lepienie bałwana z niegrzecznych dziewczynek :-)