czwartek, 4 października 2012

Emil


Emil
Stoję przed dworcem w Puławach. Przede mną wyrasta człowiek: na oko 45 lat, wczorajszy – myślę – lub nawet dzisiejszy. Pyta, czy do Warszawy, potwierdzam. Bo on ma taką propozycję, że ma pierwszą grupę inwalidzką i ja mógłbym pojechać jako jego opiekun za dwa złote. Jestem po całym dniu szkolenia, w trakcie którego wpakowałem ludziom wiedzę, od której mózg wypłynął im uszami, ale stwierdzam, że nie rozumiem. Mówię:
- nie rozumiem
Człowiek na to:
- mam pierwszą grupę inwalidzką, mogę pojechać na połówce biletu, a opiekun za dwa złote. Ty nie płacisz za cały bilet, ja nie mam na swój. Wszyscy zyskują.
Wyciąga legitymację, z kieszeni sypią mu się drobniaki.
Emil, pierwsza grupa inwalidzka.

Kasa
- Dobra – mówię, spróbujmy.
Idziemy z Emilem do kasy, przed nami trzy osoby, za nami jeden człowiek, który strasznie się martwi, że nie zdąży na warszawski 17:01. My z Emilem też na ten pociąg, ale człowiek jest tak zestresowany, że go przepuszczamy. Ktoś mówi:
- Panie, masz pan jeszcze piętnaście minut – a on na to:
- tak, ale ten zegar się późni
Patrzę na zegarek – rzeczywiście już tylko sześć minut
- My też nie zdążymy – martwi się Emil, ale go uspokajam:
- Zdążymy
Pytam Emila o jego grupę.
- Wypadek – mówi
- Samochód – dodaje. Po chwili rozwija – najechał na mnie tyłem i zanim się zorientował, to już bieżnik złapał nogę. Do biodra dojechał.
- Endoprotezę mi wszczepili na Lindleya w Warszawie, ale muszę się do nich zgłosić – kiwa głową. Nie mówi po co zgłosić, ja nie pytam, zamiast tego:
- Dawno temu ten wypadek?
- Dwa lata temu, 22 listopada. Ciągle boli, jak chodzę.
Kupuję bilet, Emil podstawia legitymację, kasjerka stuka w komputer.
- Już to widziałam – burczy

Peron
Kupujemy połówkowy bilet i idziemy na peron. Emil kuśtyka.
Znajdujemy ławeczkę, miły głos zapowiada opóźnienie pociągu ding-dong, piętnaście minut. Emil mówi:
- zrobiłbym wcześniej tę operację, ale pojechałem do Warszawy, bo tam akademia, uczą się na takich jak ja i mi powiedzieli: czekać rok, nie ma miejsc. Ale – mówią – zrobimy operację jutro choćby, sześć osiemset.
Patrzy na mnie, ręce mu się trzęsą, choć nie wiem, czy to z wczorajszości czy ze zdenerwowania.
- Mógłbym to zrobić w Kazimierzu albo Nałęczowie, podobno krócej się czeka, ale jak już się zdecydowałem, to czekałem. Z Puław tylko trzeba dojeżdżać. Ty skąd?
- Z Warszawy – mówię
- A – mówi Emil i milknie na trochę.
- mam dziewczynę w Warszawie – dodaje po chwili.
- Starsza jest ode mnie o dwadzieścia trzy lata – patrzy w moim kierunku, ale nie reaguję – bo jak to jest, że chłopak może mieć młodszą, a nie może mieć starszej? Albo ona? Młodszego nie może mieć? – pyta.
- Może – potwierdzam
- Właśnie – mówi Emil – W hospicjum się poznaliśmy – dodaje.
- Co robiłeś w hospicjum? – pytam
- W zasadzie to taki zakład był, jak miałem ciąg to poszedłem, no, wysłali mnie – mówi Emil. – tam żeśmy się poznali. Ale jak któregoś dnia czekałem na autobus, to tak długo nie przyjeżdżał, że wkurwiłem się i wypiłem trochę – Emil zapala papierosa. Jego dłonie są pełne ran, zadrapań i siniaków.
- Powiedzieli mi, że mam trzy promile, a jak przyjechał lekarz, to stwierdził, że jeden i pół i mnie wywalili. Ale Krysię poznałem. A Ty – pyta – czym się zajmujesz?
Mówię.
Chwila ciszy. Przyjeżdża pociąg, pakujemy się do przedziału.

Pociąg
- Nie palisz – stwierdza Emil – to do toalety pójdę
Wraca. Siedzimy naprzeciwko siebie i rozmawiamy o ludziach. Mówi:
- Dzięki, że się zgodziłeś, trochę zaoszczędziłeś przy okazji. Ostatnio jak jadę do Warszawy, to patrzę siedzi taki chłopaczek na podłodze między przedziałami. Rozmawiam z nim i mówi, że nie ma biletu, a ja mu na to, żeby się nie przejmował, pojedzie jako mój opiekun, za dwa złote, bo po co ma płacić sto pięćdziesiąt albo i więcej, jak nie zapłaci w terminie.
I dalej o ludziach, co się zmienia i czemu Polacy są tacy, a nie inni. Emil mówi:
- Kiedyś taki nie byłem. To ta moja mnie tak zmieniła – wyraźnie się wzrusza, łzy mu lecą, ale nie daje tego poznać, rękawem ociera kącik oka, że niby samo łzawi.
- Dwadzieścia trzy lata różnicy. Ja trzydzieści pięć teraz mam. Z matką się pokłóciłem, bo Krysia dwa lata od niej starsza. Od kurew z Centralnego zaczęła jej wymyślać, tośmy się wynieśli.
- Macie mieszkanie w Warszawie? Własne czy wynajęte? – pytam, myśląc, że oceniałem go na dziesięć lat więcej niż ma.
- Oj, to skomplikowana historia – mówi Emil – niby wynajmujemy od Włodka takiego, stary już jest, lekarze powiedzieli, ze już się mózg zdegenerował i już nie do końca kojarzy. Mieszkamy tam, trochę się nim zajmuję. Wrzody mu się porobiły na stopach, to dwa lata je leczył. A ja mam w Puławach ciotkę taką, w weterynarii pracuje, w zakładach. Oni robią taką maść na kopyta dla koni i krów, parzystokopytnych w każdym razie i puszczają w partiach po trzy – cztery rocznie. No to jak puszczali, to zapytałem ciotki i dostałem trochę. Jak to Hubal mówił – wszystko się nada co dla zwierząt przeznaczone, byle czterokrotnie rozcieńczyć. Rozcieńczyłem. I wyobraź sobie – mówi Emil – trzy dni mu to przykładałem na te wrzody. I po trzech dniach znikło. Dwa lata się leczył, a ja po trzech dniach mu załatwiłem – śmieje się.
Brakuje mu zębów. Milknie, patrzy w okno.
- Do liceum chodziłem do Kazimierza – mówi w końcu bez związku – dyrektorka miała nadzieję, że zrobi z tego porządną szkołę, ale pod koniec roku połowa, gdzie, trzy czwarte uczniów przychodziła z koszami wędlin do nauczycieli. Wszyscy zdawali. Ja na maturze matematykę miałem, to nauczycielka chodziła i mówiła: „o tu, zobacz” i już były trzy punkty. A dwanaście na zaliczenie. Ale ten Kazimierz, okropne miasto. Przereklamowany – mówi
- Nie znam tak dobrze, starówka owszem, ale już wąwozy na przykład – zaczynam, a Emil wpada mi słowo:
- No, wąwozy obowiązkowo. I starorzecze Wisły, koniecznie. I kamieniołomy, jak tam pójdziesz, to wszystko stamtąd widać, ten krajobraz. Miejsce, gdzie Ciechowski ostatnie dni życia spędził, znaczy nie same ostatnie, bo całkiem ostatnie to w szpitalu, ale koniec z tą swoją, no powiedzmy, gosposią – Emil wygląda za okno.
- O, będziemy przejeżdżać przez Wieprz. Ile tu razy się przychodziło z wędką, na klenia. Łapało się pasikoniki i bez obciążenia na wodę, tak, żeby pływał po wierzchu. I taki kleń swoim dziobem: haps! spod gałęzi. Któregoś lata poszliśmy z chłopakami, co ja mówię, chłopy już normalnie duże z nas były i przyszli inni. Ale to nie były czasy, żeby się bić, oni mieli trzy gitary, my mieliśmy spirytus. Potem wino ryżowe się znalazło, bo to trzy tygodnie stoi i już jest. Ech, było – Emil milknie, zanurza się w tamto lato.
- Mógłbym mieszkać na wsi – odzywa się po kliku minutach – jadę do tej Warszawy i mi huczy, wszystko mi huczy. I jeszcze karetki wyją. A na wsi inaczej, choć też się zmieniło. Gospodarze nie mają już krów, ma jeden na kilka rodzin. To te klika rodzin zrzuca się na weterynarza i siano przynoszą, a ten jeden mleko dzieli. Niech będzie nawet i 10 litrów dziennie, choć bywa i czternaście. To na pięć rodzin po dwa litry przypada. A w skupie: pięćdziesiąt groszy za litr. A tak, sam krowę utrzyma i wszyscy mają. Bo gdyby mieli w sklepie kupować, to zapłacą po dwa złote za litr. A tak… – mówi Emil – ale zmienia się. Mam znajomego, co mieszka na wsi, to on zbożem w piecu w zimie pali. Tona zboża w skupie: 210 złotych, tona węgla: 540. To on za dwie tony sprzedanego zboża nawet jednej tony węgla nie kupi. To pali zbożem. Też przecież wysokoenergetyczne paliwo. Przejdź się po wsi zimą – mówi do mnie Emil – jak w piekarni pachnie.
Emil wyciąga piwo. Mocne, 9%.
- Masz – mówi – pociągnij sobie, ja na fajkę pójdę.
Piję piwo Emila. Niedobre i mocne. Ale piję. Jak domorosły antropolog.
Emil wraca, podaję mu puszkę, chwilę pijemy w milczeniu. W końcu mówi:
- Kiedyś mnie w Warszawie zatrzymali na 24. Że niby coś wiem, muszą się dowiedzieć. Wsadzili mnie do wozu, a z tyłu dochodzi głos: „czemu już nie można tak pałować, jak za dawanych czasów”. Skurwysyn taki. Brakowało mu. Ale dojechaliśmy na komendę i wziął mnie jeden taki na dół, kazał się rozebrać do slipek i obejrzał dokładnie, czy siniaków nie ma, obić. Oni do niego: „no co ty, serio?”, a on do nich: „znam swoją robotę”. Potem przyszedł do mnie i mówi: „kolego, jak cię nie wypuszczą do ósmej rano, to wal i się drzyj. O ósmej mają cię wypuścić”. Wypuścili o dziewiątej dziesięć. – Emil patrzy na mnie i  nie wiem, czy jest tak zmęczony, czy też mocne piwo poprawiło jego stan.
- Ale tam, mojego kolegę, Blacha miał ksywę, to zatrzymywali non stop. A wiesz skąd ksywa? – pyta. Nie wiem. – bo wszędzie blachy miał w ciele, co mu kosmici wszczepili. Spotykam go, a on mówi: szedłeś wczoraj przez skwer, a ja cię widziałem, bo znów mnie porwali i latałem. Z balkonu go porywali. Żeby jeszcze był pijany – śmieje się Emil – ale on trzeźwy jak świnia zawsze. I zawsze z balkonu go zabierali. I blachy wszczepiali. Mówię mu: weź daj się kiedyś przelecieć z nimi, a Blacha na to poważnie: nie, tylko mnie biorą.
- Może tylko trzeźwych brali – rzucam
- Może – śmieje się Emil – nie pomyślałem o tym.
Mijamy kolejne miejscowości, ściemnia się. Emilowi głowa opada na pierś, kołysze się. Patrzę na niego, na jego zmęczony profil, kołyszący się w takt pociągu, oświetlony pomarańczowym światłem z zewnątrz. Ma ciężki oddech, głowa wysoko podnosi się z piersi. Poranione palce trzymają puszkę piwa. W końcu uderza głową o stolik, budzi się.
- Zjadłbym bułkę z makrelą – mówi – nie, ze szprotką, poprawia się. Chcesz trochę? – pyta, grzebiąc w plecaku. Odmawiam. Wyciąga bułkę i foliową torebkę pełną szprotek. Podaje mi drugie piwo:
- Ty pij, bo jak ja zacznę to wszystko będzie w szprotkach – mówi – ja jem szprotki jak frytki – dodaje po chwili. Obserwuję go ukradkiem. Rzeczywiście.
Dojeżdżamy do Warszawy Wschodniej, mówię, że nie widziałem jeszcze dworca odnowionego. Emil mówi:
- pracowałem przy Euro jako ochroniarz. Nie do końca, na Paca, koło Wiatraka było takie miejsce, taki punkt dla wolontariuszy, przy monitoringu tam siedziałem, bo z tą endoprotezą, to bym niczego nie ochronił. Ale wszędzie monitor, kontrolki, to przysnąłem czasem, nudne to strasznie było. Raz mnie szef przyciął, dziesięć minut się dobijał zanim mnie dobudził. Mówi „chuchaj” to ja: chu, chu, ale nic nie było. Bo jak robota to robota. – przerywa, wyciąga komórkę, mówi:
- Słoneczko moje, kochanie, no nie wiem, nie spojrzałem. Wysiądę na Centralnym to dam ci znać. W kiblu byłem, jak konduktor przyszedł, nie zapytałem. Tak, niedługo. Ja ciebie też – wrzuca telefon do kieszeni – baby – rzuca ze śmiechem.
- Ta moja to mi mówi, że ja cham jestem, jak jej mówię, co chcę. „Ty chamie!” do mnie, a ja do niej: „prosty chłopak jestem, to mówię”. A ona swoje. I te, jak to się mówi, „uszy” ma, oj. Ja się na miseczkach nie znam, ani w ogóle, ale tak z siódemka, czy coś. I wiesz, dwadzieścia trzy lata starsza ode mnie, a ma je w takim stanie, no, nienaruszonym. Ale nie daje się nimi bawić – Emil posępnieje – jakiś uraz czy coś.

Koniec
Dojeżdżamy do Centralnego. Emil zabiera swój plecak. Przy drzwiach młoda kobieta siłuję się z drzwiami. Emil mówi:
- może panience pomogę? – popycha drzwi, ale się chwieje. Prostuje się, przepuszcza dziewczynę w drzwiach z uśmiechem, ale widzę, że go boli.
Wysiada. Ściskamy dłonie.
- Dziękuję – mówi Emil
- Do zobaczenia – odpowiadam
Oglądam się z ruchomych schodów. 
Rozmawia przez komórkę. "Z Krysią" - myślę.

© ydorius, 04’10’2012