niedziela, 13 listopada 2011

lelonki, ihaa


Wygląda na to, że żyjemy w jakiejś dziczy. Dookoła ganiają hordy wiewiórek, mamy jednego królika w klombie (co więcej: ludzie tu nawet wyprowadzają króliki na spacer... Serio). Są takie małe myszowate squirelle (takie jak w Brygadzie RR, jak słusznie zauważyła Ania). Są też na przykład bernikle kanadyjskie:


i takie dziwne białe kaczki ;-):


No i oczywiście są lelonki. Te ostatnie nie są powszechnie lubianymi członkami społecznści annarborańskiej, są tacy, którzy narzekają, że zjadają im roślinność... A przecież są takie słodkie (niczym Dziubek, który też zżera roślinność i nie tylko...).
Lelonki można spotkać w różnych miejscach, najczęściej można je niestety spotkać w wersji "przejdę przez autostradę po nocy, nikt się nie zorientuje". Można jednak spotkać je również w wersji bardziej żwawej. Takie spotkanie zafundowały nam te słodkie stworzenia w miniony weekend. Oddając głos Asi:
"W ten weekend byłam z tatą dwa razy w lesie (w sobotę i w niedzielę). Jechaliśmy na rowerach (z aparatami w plecakach rzecz jasna), kiedy przyjechaliśmy pierwszy raz tuż przy "wejściu" tata zauważył tak zwanego lelonka (czyli jelonka ale w tym przypadku była to łania, lelonek w prawdziwym znaczeniu będzie później). Szybko mnie uciszył (bo mam zwyczaj gadać) i wyjął aparat lecz, niestety żadnego zdjęcia nie zrobił, bo miał zły obiektyw... 
Ale ja podeszłam blisko i pstryknęłam:



I jedną łanię:



Dziś jednak tata przyszedł zaopatrzony w dobry obiektyw i pstryknął piękne zdjęcia łani a w zasadzie dwóch."

A oto i owe łanie (ihaa!), a w zasadzie jedna łania z dwiema głowami:


Prócz tej całej słodkiej menażerii jest także zwierzę zupełnie tajemnicze, niedostrzeżone do tej pory gołym okiem. Szybkie chyba nie jest, jeśli więc napatoczy się przed obiektyw, dam znać. Tymczasem zajawka:


Z Ann Arbor,
Ł&A

Ł&A&A&Z

niedziela, 6 listopada 2011

Sneaky mum

Postanowiłam się poświęcić w imię nauki i wybrać z Asią na trick-or-treat, w zwaną tu swojsko halołinem Wigilię Wszystkich Świętych. Ale zacznijmy od początku..

Przyjechaliśmy 15 września. Po pierwszej wizycie w sklepie miałam poczucie, że Halloween już najwyraźniej minął, bo wszędzie jakieś dyniowo-kościotrupowe wyprzedaże. Widać wzgardzone resztki zostały do zbycia. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to dopiero początek. Z czasem, duże w końcu sklepy, zapełniały się wszelkiego rodzaju akcesoriami w kształcie dyni lub w dyniowy deseń. Na półkach spożywczych zresztą wciąż rządzi dynia w puszkach (pewnie jeszcze zeszłoroczna, w końcu ile pumpkinu można zjeść?).

Mniej więcej w połowie października z przerażeniem odkryłam, że dziecię w wieku szkolnym już od dawna powinno mieć halołinowy kostium. Nabyć owo cudo można w każdym sklepie, od spożywczego do księgarni. Do wyboru: kapelusz szpiczasty&peleryna, czarne lycrowe etui z kościotrupem, brokatowa balerina&diadem, no i oczywiście dynia. Estetyka tego badziewia była jednak na tyle odstraszającą, że sprawa przebrania się odwlekła. Miałam jeszcze cichą nadzieję, że uda nam się znaleźć jakiś gustowny kostium w mieście stołecznym Czikago, ale skończyło się na tym, że byłyśmy zupełnie nieprzygotowane na nadchodzącą najsłodszą noc w roku. Szczęściem Joanna entuzjastycznie zareagowała na last minute sugestię przebrania się za arabską księżniczkę, co było jedyną możliwą opcją, biorąc pod uwagę braki w naszej emigranckiej szafie (wiem, wiem, że była to sugestia nielicująca z moimi feministycznymi poglądami, ale zabrakło mi wyobraźni na kostium bardziej poprawny politycznie). A tak opędziłyśmy sprawę trzema chustami i Asi szarawaro-spodniami.

Chwilę przed zapadnięciem zmroku wybraliśmy się z Mikołajem (lat 10) i kobiecą ekipą bodyguardów na obchód naszego kwadratu. Do tego celu Asia musiała zostać jeszcze wyposażona w pojemnik na cukierki. Większość dzieci używa w tym celu plastikowej dyni (dziwnym nie jest) bądź kociołka. Biorąc pod uwagę ich ograniczone rozmiary, uważam, że Asia wyszła na swoje z pożyczoną wielką miską :-)

Nie wiem czy to kwestia naszego nudnego neighbourhoodu, ale dekoracje halołinowe jakby bez polotu. A już na pewno nie straszne. Za to nasza administracja jakiś miesiąc wcześniej przyozdobiła wejście dwoma urodziwymi zombiakami, jednym nagrobkiem i gadającym Frankensteinem. I wielkim pająkiem zwisającym u powały. Aż szkoda, że nie będziemy tu w przyszłym roku, żeby sprawdzić czy dekoracje się powtarzają, bo wyglądało to na sporą inwestycję. Jeżeli jednak chodzi o domowe dekoracje, to w Chicago były ładniejsze – stare domy obciągnięte pajęczyną i światełkami wyglądały wieczorem całkiem nastrojowo. No, ale nie o dekoracje tu przecież chodzi. W praktyce rzecz polega na tym, że domy, w których zostawia się nad drzwiami zapalone światło biorą udział w wydawaniu słodyczy nieletnim. Przebrane dzieciny żebrzą więc od drzwi do drzwi, a znękani dorośli z małym entuzjazmem dosypują im do kociołków kolejne słodycze. Przy czym od razu zaznaczę, że radosne dziecięce „trick’R’treat” z żebraniną nie ma tu nic wspólnego. Pobrzmiewa w nim raczej mieszanina znudzenia i groźby.

Jeszcze dwa słowa o przebraniach. Naprawdę słitaśne (że zacytuję Joannę) były małe dzieci przebrane za smoki, misie czy mini kościotrupki. Wśród większych zdecydowanie królowały wiedźmie kapelusze i powiewne płaszcze cięte w ząbek. A gdzie brokat, dumna bladość oraz wydatne zęby przednie ja się pytam? Widziałam też jedną sztukę Świętego Mikołaja, co uważam za dowcipne i przyszłościowe :-) Rodzice maszerujący w bezpiecznej odległości za dzieciarnią z reguły nie są przebrani, więc moja wizja arabskiej królowej nie została wcielona w życie.

Oczywiście, przed wyjściem z domu należy zapoznać się z instrukcją bezpieczeństwa.. Oprócz tego, że trzeba pouczyć dziecko, żeby nie dało się potencjalnym zboczeńcom zwabić do domu, każdy rozsądny rodzic ma też obowiązek dokładnie sprawdzić wszystkie otrzymane słodycze pod kątem zawartości odłamków szkła i metalu. Poza tym kostium ma być bezpieczny, tzn. zapewniać widoczność po zmroku, uniemożliwiać potknięcie, uduszenie, nie ograniczać widoczności. To, że bieganie jest niewskazane uznać należy za oczywistość. Banda killjoyów.

W moim instytucie też się nie obyło bez przyjęcia z okazji. Ekhm. Pizza & cola sounds like fun? No dobra, był też konkurs na najstraszniejsze ciastko domowej roboty. Aż żałuję, że nie wystartowałam, ale doszłam do wniosku, że nie jestem pewna tutejszej definicji „strasznego” wypieku. Oczywiście były to głównie cupcake z motywem dyni... Scary, isn’t it?

PS. Tu można i warto zobaczyć skąd pomysł na tytuł.

czwartek, 3 listopada 2011

dziwna okolica

Ech, my tu na obczyźnie tęskniący za stronami rodzinnymi, gdzie bursztynowy świeżop i tak dalej, możemy ratować się czytając wieści z kraju, co szybko się nudzi (Ziobro, Wrona, TuSK 154, ileż można), bądź słuchając muzyki, co jest lepsze. Stąd też tytuł posta, nawiązujący jak najbardziej.

Z braku laku wybieramy się jednak na koncerty tutejszych bądź prawie tutejszych gwiazd. Z tych pierwszych, to już w poniedziałek czeka nas Rachael Yamagata, która - obawiamy się - na żywo może być zupełnie nieznośna... Choć jest szansa, że raczej pójdzie w takie klimaty i wówczas da się znieść. W każdym razie płyty Elephants słuchałem po wielokroć i bardzo miło ją wspominam.

Absolutnym jednakże muzycznym kilerem ostatnich dni jest Mumford & Sons, który rozsmarował mnie zupełnie. Uwielbiam taki folk&roll. Chłopaki ewidentnie mają ADHD. Niestety, nie wybierają się obecnie w okolicę Wielkich Jezior. Może jeszcze zdążą za naszej bytności tutaj.

Tak, czy inaczej, poniżej kilka obrazków z okolicy. Złota Michigańska Jesień to przychodzi, to znów znika. Zdjęcia robione jeszcze za jej bytności. Oczywiście zdjęcia powiększają się po kliku:


I na koniec fallout :-):



Ł&A&A&Z