piątek, 30 września 2011

Polish is the new black

Mimo poważnych obaw, że każda moja minuta w biurze jest rejestrowana przez system szpiegowski, oddalam się od biurka, żeby trochę rozejrzeć się po okolicy. 15 minut spacerem znajduje się „historyczna” dzielnica Kerrytown, a w niej tzw. farmers market, na którym w środy i soboty można kupić warzywa od okolicznych rolników, ekstrawaganckie pieczywo typu lithuanian bread (yes!), rękodzieło etc. Jeżeli słysząc farmers market wyobrażacie sobie targowisko z stertami pomarańczy czy pomidorów, skrzynkami jabłek i workami ziemniaków, to nic bardziej błędnego. Warzywa sprzedaje się tu tylko sezonowe i w ilościach elegancko aptekarskich. Wszystkie są już zważone i zapakowane w małe koszyczki, wielkości naszych tekturowych łubianek od malin. Kupując takie pudełeczko ziemniaków czujesz się dość idiotycznie, w dodatku płacisz jakby to były ziemniaki glamour. A tu niespodzianka – grul jak to grul. Nie wybrzydzam jednak, bo jest to jedyna alternatywa dla kupowania warzyw w supermarkecie.
(www.a2gov.org/government/communityservices/ParksandRecreation/FarmersMarket/Pages/FarmersMarkethome.aspx)

Obok farmers market kultowe Zingerman’s deli, gdzie największym frykasem są kanapki z pumpernikla z kiszonym ogórkiem. Ech. Spuśćmy na nie zasłonę milczenia. Oprócz tego żydowskie, włoskie, hiszpańskie i francuskie frykasy wszelkiej maści. Wszystkie cymesy, w tym ogórki, na wagę złota. Pozostawiam więc zakupy w Zing na czarną gastronomiczną godzinę.
(www.zingermans.com)

Kolejnym przystankiem w innej części miasta jest, wspomniany już wcześniej, polski spożywczak – Copernicus European Delicatessen. Cóż może lepiej zaświadczyć o sile naszej rodzimej kuchni, jak nie fakt, że sklep ten nie dość, że nieźle prosperuje od kilku lat, to jeszcze zbiera w internecie świetne opinie. Większość towarów nie jest bynajmniej importowana – w niedalekim Detroit i okolicach jest ponoć i polska piekarnia (znana ze świetnych pączków), i masarnia, więc daleko nie trzeba szukać.
(www.kitchenchick.com/2007/01/copernicus_poli.html)

Czemu więc się dziwić, że co druga spotkana tu osoba przyznaje się do polskich korzeni? Mieliśmy już okazję usłyszeć parafrazę „Dzisiaj w Betlejem” {ziiisiaj w betlejem, ziiisiaj w betlejem, fesola nofina} i swojsko brzmiący cytat „I will smack your dupa".

Polish is definitely the new black.

In da ofis

Ostatni tydzień spędziłam jak na pracowitego naukowca przystało – siedząc w ofisie od rana do wieczora, wypełniając durne papierki, poznając pozostałych pracowitych naukowców, polując na dobry lunch oraz wymykając się od czasu do czasu na włóczęgę po okolicy.
Ofis to jest fajna sprawa. Po pierwsze jest mój (przez 90% czasu, bo czasem przy drugim komputerze siedzi jakaś biedna studencina). Po drugie jest poza domem (co pozwala zatęsknić za dziecięciną). Po trzecie umożliwia „wpadanie” na różne znakomitości w windzie, na korytarzu etc. Po czwarte, przy okazji jednego tylko lunchu w pracy, udało mi się zdobyć: obietnicę namiarów na nianię, obietnicę namiarów na potencjalnie uczciwego sprzedawcę używanych samochodów, zaproszenie do przeprowadzenia gościnnego wykładu i zapasową parasolkę. 400% normy. Mam nadzieję, że z habilitacją też pójdzie szybko ;-)

Właściwie Instytut jak to instytut – wszędzie stoją pudła i szafy pełne nikomu już niepotrzebnych paper waste (w końcu wszystko jest już zdygitalizowane), wiszą stare postery z konferencji i masa mniej lub bardziej nieaktualnych informacji. Jest też sporo ogłoszeń, które jednakowoż niosą powiew egzotyki.

Ogłoszenie 1: „Bake sale – buy carbs to support ISR” okraszone ilustracjami cupcaków. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że poważny instytut naukowy może zebrać jakiekolwiek sensowne pieniądze sprzedając swoim pracownikom ciastka... Nie mówiąc o tym, że przecież wprowadzanie do organizmu węglowodanów jest tu sporym faux pas. No chyba, że nie wypada nie kupić, w który to sprytny sposób odzyskuje się część pieniędzy z pensji? Muszę zbadać tę sprawę dogłębnie.

Ogłoszenie 2: „Tea with the director” zaprasza w najbliższą środę do holu na herbatkę z dyrektorem. Fajne, co? Swoją drogą byłam mocno zaskoczona, że tenże dyrektor spotkawszy mnie przy windzie, serdecznie się ze mną przywitał, choć spotkaliśmy się chyba tylko raz, jakieś 3 lata temu. Wygląda na to, że jestem na widelcu.

Ogłoszenie 3: „Now it’s proven – Dirty hands kill” co wyjaśnia obecność co najmniej 6 butelek żelu do dezynfekcji rąk na naszym piętrze (przy windzie, w łazience, w pokoju „socjalnym”...). Hand sanitizers są tu też przy kasach w sklepach, w aptece, na poczcie, w banku. Nie byłam jeszcze w bibliotece, ale zakładam, że i tam się bez niego nie obejdzie. W końcu, parafrazując Umberto „reading kills”. Nie mówiąc o tym, że wystarczy tylko trochę wyobraźni, by zacząć się poważnie brzydzić książek. Liczę więc na to, że maseczkę i gumowe rękawiczki dostanę w komplecie do karty bibliotecznej.

Ogłoszenie 4: „ISR sustainability” na które natykamy się przy samym wejściu obrazuje wykresem i kilkoma liczbami oszczędności w energii poczynione przez zacny instytut. Niestety, choć mijam owo ogłoszenie codziennie, nie zdołałam zapamiętać szczegółów.

Z rzeczy dziwnych – monitor mojego komputera ma podłączony czujnik ruchu, więc jak zniknę mu z radaru na więcej niż 10 minut, automatycznie się wyłącza. To lepsze od podbijania karty w fabryce.

środa, 28 września 2011

obrazki z okolicy


No cóż, na dobry początek "witajcie w mieście studenckiem", czyli "stary, nie widziałeś moich butów?" :-)

 

Prócz tego bardzo mi się spodobał taki znak, który najwyraźniej mówi "rowerzysto, proszę podziel się drogą, samochód też chce przejechać". Noooooo dobrze. :-)

Gdyż, oprócz tego dysponuję również rowerem. Moim nowym przyjacielem został Gary Fisher z ramą węglową, dzięki czemu jest lżejszy niż rower Asi. Cóż :-).
Towarzystwa prócz tego dotrzymują nam wiewiórki, których jest istne zatrzęsienie. W okolicy, w której mieszkamy znajdujemy wiewiórkę na każdym metrze kwadratowym trawnika, przeto nie jest dziwnym, że nie jest specjalnie skomplikowanym zrobienie wiewiórkowego zdjęcia:

Jest też królik w pobliskim klombie, ale w odróżnieniu od wiewiórek jest to królik-samotnik, więc zdjęcia nie będzie.

Ł&A&A&Z

poniedziałek, 26 września 2011

Pigs in space


Wróciłam właśnie z tak zwanej wywiadówki. Zebranie rodziców piątoklasistów dotyczyło wyprawy szumnie zwanej Space Campem 2012. Wyjazd planowany jest co prawda na koniec maja, ale biorąc pod uwagę wszystkie towarzyszące atrakcje, trzeba już zacząć organizować, fundraisingować i pakować, zgodnie ze starą skautowską zasadą "be prepared". Jestem pod wrażeniem. Wychowawczyni Asi zrobiła prezentację, po której żaden z rodziców nie tylko nie ośmieliłby się wątpić w sens wyprawy, ale chętnie sam by się na nią wybrał. Gdyby nie konieczność tygodniowego integrowania się z innymi rodzicami, to sama bym się skusiła. Ale do rzeczy.

Od ośmiu lat o roku szkoła organizuje obóz Space Camp dla kolejnych roczników pięcioklasistów. Dotychczasowy overall satisfaction level – 97%. Obóz trwa pięć dni, w czasie którego dzieci mieszkają, uczą się i bawią w kosmicznym centrum edukacyjnym w Huntsville, Alabama. Czego to oni tam nie mają: park rakiet i innych maszyn, które były w kosmosie, bądź ich wiernych replik; stacja kosmiczna z kontrolą lotów, w której każda drużyna przeprowadza symulację startu swojej rakiety; laboratorium robotyczne, gdzie dzieci budują i programują własne roboty z lego; IMAX z filmami o kosmosie; czy w końcu urządzone na wzór prawdziwego Habitat 1 i 2, w których mieszczą się sypialnie. Oprócz tego dzieci mają codziennie miniwykłady, a na koniec mogą wziąć udział w konkursie wiedzy o kosmosie.

Co najmniej ¾ informacji dotyczyło bezpieczeństwa i komfortu dzieci. Wiadomo jacy kierowcy będą kierowali autobusem (od 6 lat ci sami), wiadomo gdzie dzieci zatrzymają się na przerwy w podróży i co dostaną do jedzenia, wiadomo, że nigdzie same nie będą mogły się włóczyć i że obiekt jest w pełni chroniony. Do tego pełna dokumentacja zdjęciowa. Można się zacząć bać od samego zapewniania.

Po wyciskającej łzy wzruszenia prezentacji, bogato okraszonej zdjęciami i prywatnymi wynurzeniami prowadzącej przyszedł czas na kwestie najważniejsze, czyli “co Ty możesz zrobić dla powodzenia Space Campu”. Otóż możesz/powinieneś wziąć aktywnie udział w zbieraniu funduszy, tak by wszyscy chętni mogli uczestniczyć w tej przeraźliwie drogiej wycieczce. Grupa aktywnych matek zaplanowała już akcję sprzedawania eko-gadżetów, z których procent zysków przeznaczony zostanie na dofinansowanie (ech, te różowe lunch boxy z eko plastiku i torby z ceraty). Odbędzie się też rummage sale, na który trzeba wygrzebać skarby z szaf, garaży i piwnic, a także koniecznie zakupić jakieś skarby z cudzych szaf, piwnic, bądź garaży. Oprócz tego trzeba też zapłacić za wycieczkę 100% kwoty a najlepiej więcej. Oczywiście, szkoła oferuje wsparcie finansowe, tak, by każda rodzina mogła wysłać swe dziecię. Wystarczy wypełnić formularz i przekazać go w „anonimowej” kopercie (opatrzonej nalepką z imieniem dziecka), no i mieć dobre wytłumaczenie dlaczego nie stać Cię na pokrycie całości kosztów tego life-changing experience, które Twoje dziecko ma wspominać z łezką wzruszenia po kres swoich dni.

Na koniec rodzice z zapałem zabrali się za składanie swoich i cudzych krzeseł, tak by woźny nie musiał po nas sprzątać. Czuje się tu presję grupy, nie ma co. Nie podskoczysz.

niedziela, 25 września 2011

No country for old (wo)men

Z patriotycznego obowiązku i nadmiaru czasu pracowicie wynotowałam, co mnie tu dręczy:

1) Paskudny zwyczaj pytania „How are you” i „How’s your day” przez wszystkie obsługujące Cię osoby w sklepie, administracji, restauracji, etc. Czuję się jak kretyn na okrągło klepiąc pierwszą wyuczoną po angielsku formułkę „Fine, and you?”. Której oczywiście pytający nie słucha, bo hałarju to odruch bezwarunkowy, a nie pytanie. No i oczywiście nie ma w ogóle opcji „Not too good”, „Awful”, „F***off”, bo świat mógłby się nam zwalić na głowy.

2) Sprawdzanie prawa jazdy przy kupowaniu najsłabszego nawet alkoholu. Wszystkim. A ja nie mam amerykańskiego prawa jazdy. A noszenie paszportu do spożywczego nie weszło mi jeszcze w nawyk. Brr.

3) Konieczność podawania kodu pocztowego (amerykańskiego oczywiście) przy niektórych transakcjach kartą. Dla bezpieczeństwa „nieautoryzowanego użycia karty”. A co ma zrobić człowiek z europejską kartą i europejskim zip codem? Oczywiście zgłosić się z tym problemem do obsługi, której musisz się dokładnie wytłumaczyć jakim prawem nie masz jedynego słusznego zip codu.

4) Tłumaczenie jak idiocie. Na każdym kroku stykasz się z instrukcją. Jak użyć drogi, drzwi, kubka, łazienki, samochodu, torebki, butów. Nie ma tylko instrukcji korzystania z instrukcji, a przydałaby się niewątpliwie.

5) Brak instrukcji, gdy jest potrzebna. Na przykład co wpisać na czeku, żeby było ok. W którą stronę zakręcać cholerne kurki (wszystko odwrotnie niż u nas, a do tego w łazience i kuchni działają inaczej).

6) Inna numeracja i system metryczny. Ok, może jestem lamerem, ale przeliczniki są tak pomyślane, żeby nie dało się w głowie obliczyć ile to kg czy litrów te funty i galony.. Najśmieszniej jest z butami, bo system nie dość, że inny, to nieciągły. Małe dzieci mają numer butów np. 11, a takie dziesięciolatki już np. 3,5. A potem numeracja dorosła, z którą chyba sami sobie nie radzą, bo powszechnie używają europejskiej (dziwnym nie jest). Do tego nawet zwykły papier ma inne wymiary niż nasze A4, w związku z czym nie mieści się w normalne skoroszyty czy koszulki. I po co ja się pytam? Po co?

7) Opakowania. Zwłaszcza leki i kosmetyki mają zupełnie inne opakowania niż w Europie. Maksymalnie krzykliwe i agresywne, a do tego nie kojarzące się z niczym niestety. A jak się coś kojarzy lub nazywa znajomo, nie oznacza bynajmniej, że ma taki sam skład. Co oznacza, że chcąc kupić taką na przykład aspirynę musisz przeczytać połowę zawartości aptecznych półek. Nie udało nam się również dostać żadnych rozpuszczalnych witamin, choć drażetek, kapsułek i tabletek z każdą wyobrażalną witaminą jest multum. Jeżeli chodzi o leki dla małych dzieci, to nawet homeopatia jest dozwolona od 4 roku życia. Tak na wszelki wypadek lepiej bowiem zabronić, niż żeby potem rodzice pozywali Cię do sądu, gdy roztwór z kaczki dziecięciu zaszkodzi. Więc nawet witaminy C dla Dziubka kupić nie da rady.

8) Zasadniczo nie działają zwykłe karty bankomatowe. Zostają kredytówki i inne wypukłe.

9) Nie podają informacji o GMO na opakowaniach. Podają natomiast o braku GMO, tak dla ułatwienia.

10) Podawane ceny nie zawierają podatku stanowego. Co oznacza, że zawsze płacisz 6% więcej niż się spodziewasz.

11) No i te paskudne wynalazki jedzeniowe. Słodki chleb (pewnie słodzony pysznym syropem z modyfikowanej genetycznie kukurydzy mniam). Jajka w kartonie (WTF?). Modyfikacja dowolnego produktu na wersję low fat & no carb & no taste.

To by było na tyle. W następnym odcinku będą same superlatywy, przecież w końcu wszyscy mamy się fine, thanx.

Driving (me) crazy

Dziś oddaliśmy nasz super size car, warto więc podsumować amerykańskie doświadczenia automobilizacyjne. Będzie w punktach.

Po pierwsze, nigdy nie sądziłam, że jeżdżenie vanem może być przyjemne. Ale jest. Zwłaszcza jeśli a) nie trzeba wyciągać kluczyka z torebki, żeby go otworzyć i włączyć silnik, b) mieści się w nim cała grupa Dziubków wraz z emigracyjnym dobytkiem i rowerem, c) ma dotykowy ekran sterujący radiem, klimatyzacja etc., d) ma tyle wspomagań, że można go prowadzić jednym palcem, e) po zmroku zapala Ci przednie światła po zamknięciu, żebyś przypadkiem nie potknął w drodze do domu, f) ma z 30 schowków, g) z ośmioosobowego busa zmienia się gładko w półciężarówkę, h) można nieźle podkręcić basy :-)
Jedyną wadą naszego modelu był brak manualnej skrzyni biegów, powodujący ogólną krowowatość przy przyspieszaniu. No i jeszcze może to, że, tak jak z nowym smartlelefonem – nie przeczytasz dokładnie instrukcji, to masz wrażenie, że 90% funkcji Cię omija. Ale w obliczu braku konieczności szukania kluczy w torebce, wiele jestem w stanie wybaczyć.

Przy okazji jeżdżenia po okolicznych sześciopasmowych betonowych pasach startowych, które nazywają tu drogami, na których roi się od maszyn z gigantycznymi silnikami, nie mogę się nadziwić, że wszyscy (poza mną) a) jadą z przepisową prędkością albo wolniej, b) zatrzymują się na każdym znaku stopu (rozmieszczonych średnio co 20 m), c) nie jeżdżą środkową yellow lane, która jest większość czasu pusta, d) nie ustępują Ci pierwszeństwa, gdy nadjeżdżasz z prawej strony, e) trąbią na Ciebie, jak widzą, że łamiesz przepisy, nawet jak ich to zupełnie nie dotyczy, f) z zasady nie zmieniają pasa i nie wyprzedzają. W sumie dobrze, że już nie mamy samochodu, bo mnie mocny silnik i szeroka prosta droga oraz masa fellow frajerów nieodmiennie prowokują do jazdy po warsiawsku. Nie wiem jak oni tu dają radę na codzień. Doprawdy dziwni Ci Amerykanie.

Miłym dla kierowcy zwyczajem jest oznakowanie zbliżających się skrzyżowań, tak, by można było się wcześniej zorientować, że chcesz skręcić. Podobnie z parkingami, na których łatwo się zatrzymać i wykręcić, bez wpadania na okoliczne, równie wielkie landary. No i główny hit – knajpy, apteki, banki i bankomaty drive thru. Wydawało mi się to idiotyczne, ale wygląda na to, że bankomaty drive thru są i bezpieczniejsze i wygodniejsze od zwykłych, zwłaszcza, że i tak nie idziesz do nich na piechotę.

Ale teraz koniec tego dobrego. Szczęściem Ann Arbor jest dziwacznym miastem, bo posiada komunikację publiczną (zwaną dumnie The Ride), więc teoretycznie można się obyć bez samochodu. Przy założeniu, że mieszkasz blisko szkoły, sklepu oraz przystanku autobusowego. I że w weekend siedzisz w domu oglądając telewizję, bo wtedy komunikacji brak. Ale jak się bez samochodu dostaniemy do lekarza na ten przykład, to już nie mam koncepcji. Nie mówiąc już o Niagarze :-)

sobota, 24 września 2011

Wieprzowina, indyk, wołowina...

Zastanawiacie się może czym żywi się polski emigrant na obczyźnie? Czy rozgląda się za barszczem czerwonym, pierogami ruskimi, kotletem schabowym oraz zupą ogórkową?
Zasadniczo nie.

Ale są takie produkty, które ciężko jest zastąpić i gdy Polaka przyciśnie idzie do sklepu Copernicus w Ann Arbor i nabywa swojsko wyglądające frykasy. Na przykład:

do głowy by mi nie przyszło, co prawda, że polska kiełbasa składa się z wieprzowiny, indyka i wołowiny (w przypadku części rodzimej produkcji zaś pytanie nie brzmi "co to za mięso" tylko "czy jest tu mięso"), ale najwyraźniej niedostatecznie dogłębnie badałem doychczas sprawę kiełbas polskich . Amerykanin przecież nie kłamie. Swoją drogą muszę zbadać, z czego (prócz GMO) składa się typowa amerykańska kiełbasa. Gdy dokonam porównania organoleptycznego, podzielę się spostrzeżeniami.

Drugim produktem, za którym wyglądam ilekroć los rzuci mnie za granice naszego pięknego kraju jest "cultured reduced-fat milk smoothie", czyli:


ten akurat został wyprodukowany w stanie Illinois, ale nie poddaję się, diaspora nasza wszak siłę wykazuje na Nowym Kontynencie, na pewno jeszcze jakieś cultured reduced-fat milk smoothie z siebie wydała. Tymczasem przyznajemy panu Ludwigowi trzy gwiazdki na pięć, gdyż do doskonałości jeszcze daleko, lecz krok w słuszną stronę został wykonany.

Ponadto staramy się nie jeść śmieci zbyt dużo, Amerykanie naprawdę źle wyglądają. To znaczy "dobrze wyglądają" - nie są niedożywieni w każdym razie. Kuszą nas tu rozmaite wspaniałości na głębokim tłuszczu smażone i bogato tymże tłuszczykiem podlane, ale mówimy staropolskie "no pasaran". Kiełbasa z kefirem, trzy zdrowaśki i krakowiak przed snem muszą nas uchronić przed zbytnim rozrostem wszerz.

Ł&A&A&Z

czwartek, 22 września 2011

Dr House

Wczoraj przygoda z amerykańską służbą zdrowia.
Dziecię (młodsze) zaczęło siąpić i siąpiło coraz bardziej, ale byśmy dali radę tej powodzi wydzielin nosowych, gdyby nie pojawił się kaszel. Kaszel, na ucho sądząc, brał się z okolic pięt i mokry był jak bagna Florydy. Gdy już nie dało się tego dłużej ignorować, postanowiliśmy uruchomić nasze ubezpieczenie podróżne, które z kolei wysłało nas do szpitala w Ann Arbor na ostry dyżur.

Szpital w Ann Arbor to nie jakaś popierduła w rodzaju Plainsboro Hospital ale naprawdę poważna rzecz. Mieści się na siedmiu wzgórzach (niczym Kapitol) i już z daleka budzi niejaką grozę, gdyż jest zaopatrzony w pokaźnej wielkości komino-wywietrznik, z którego bucha dym. Nie chcę wiedzieć dlaczego.

Już na wejściu uderzył nas w twarz lodowaty wicher - klimatyzacja. Klimatyzacja jest tu wszędzie i wszędzie duje na głowę zimnym wiatrem. Nie jest to najlepszy pomysł dla dziecka, któremu z nosa leci jak z sikawki i które kaszle jak brat Hansa Castorpa.
Chwilę nam zajęło zorientowanie się w strukturze tego szpitalopotwora, lecz pani w pierwszej napotkanej recepcji pchnęła nas na właściwe tory. W drugiej recepcji zapisali sobie na kartce co trzeba i kazali czekać. Po jakimś czasie zostaliśmy wezwani za parawanik, gdzie pani pielęgniarka zrobiła z nami wywiad: czy dziecko je, pije, ma wysypki, temperatury, alergie (no? lucky you), stolec, spanie ect. Zmierzyła też temperaturę i obejrzała dziecię. Zajęło to ze trzydzieści minut i jużeśmy do drzwi się kwapili, gdy pielęgniarka skierowała nas w zupełnie drugą stronę. Okazało się, że to dopiero wstęp.

Poprowadzono nas w kierunku innych parawaników i tam spędziliśmy kolejnych czterdzieści minut, czekając na kogoś, kto mógłby się nami zająć. W końcu pojawiły się dwie panie, z czego jedna milcząca i uśmiechająca się tylko jeśli konieczność tego wymagała i druga, która z kolei była słodka jak torba cukru. Obadawszy i opukawszy Dziubka ze wszystkich stron stwierdziły, że nic mu (Dziubku) właściwie nie jest i w tym momencie córka nasza kaszlnęła swym kaszlem z głębi trzewi. Co nieco zacukało panie i poszły po swoją przełożoną. Pojawiły się ponownie, tym razem we trzy, po dwudziestu minutach. Pani przełożona wyjaśniła wszystko od a do z i ponownie osłuchała Dziubka. W końcu padł wyrok: croup.

Na "croup" w tym pięknym kraju podaje się doustnie sterydy (!). Podać je musi pielęgniarka, co oznaczało kolejne 20 minut czekania na nią i następne 25, zanim zrealizowała receptę i przyszła z gotowym specyfikiem.
Potem właściwie byliśmy wolni...

W sumie nie różni się to od wizji serwowanych przez amerykańskie seriale. Tam też co i rusz przekazuje się podprogowo, że jak wejdziesz do szpitala to tak szybko się z niego nie wydostaniesz. Wymięci i zmarnowani wyszliśmy stamtąd po trzech godzinach z kawałkiem - w tym czasie opiekowały się nami trzy lekarki i dwie pielęgniarki. I jeszcze ten wiatr hulający po korytarzach, brrr...

Niemniej Dziubek chyba ma się lepiej. Twarda sztuka. Nawet klimatyzacja jej niestraszna :-)

Ł&A&A&Z

poniedziałek, 19 września 2011

Personifikacja nieszczęścia

Dziś pada.
Pierwszy dzień Asi w szkole, trudno powiedzieć, co się może zdarzyć. Podobno szkoły tutaj są przygotowane na obecność dzieci z różnych zakątków świata, niepotrafiących powiedzieć nawet "can I go to restroom?", ale jak to w praniu wygląda..?

Dziubek wygląda jak personifikacja nieszczęścia - z glutem do pasa, z buzią w podkówkę i guzem na czole. Chyba chciała być bliżej dziadków, którzy pojawili się na skype, ale w efekcie była bliżej tylko blatu stołu. Glut natomiast to efekt wszechobecnej klimatyzacji. Ech.

Przy okazji: gdzie w najbliższym sklepie można znaleźć rzeczy dla dzieci..?:

Powinno to być oczywiste, nieprawdaż :-)

Ł&A&A&Z

sobota, 17 września 2011

Garść zdjęć

Obiecane zdjęcia:

Wnętrze naszego domostwa:
Zewnętrze:
No i Dodge, oczywiście :-)

Alleluja i do przodu

No i udało się. Asia ma wizę na 6 miesięcy, wszyscy szczęśliwie przedostaliśmy się do współczesnego Valinoru. Ponoć podupadający to kraj, o czym świadczyć może hipertrofia jeżdżących tu samochodów, do których spokojnie zmieściłaby się siedmioosobowa rodzina + forfiter. Innych oznak upadku i dekadencji jak na razie nie widać.

Asia od poniedziałku idzie do szkoły - przynajmniej mamy taką nadzieję, ale wypełniliśmy tyle świstków zaświadczających o wszystkim, że chyba nie mają wyboru - muszą ją przyjąć.

Mieszkamy w miłej okolicy z dużą ilością zieleniny i ceglanych domków. Mieszkanie wyłożone imitacją wełny z lamy (czy czymś w podobie), całkiem przyzwoite. Internet śmiga (jak widać). Powli ogarniamy takie drobiazgi jak umeblowanie i zastawa kuchenna.

Dziubek zupełnie zgłupiał od tych podróży i nie bardzo wie, czy ma jeść, czy spać, czy jeszcze coś innego. Pewnie jeszcze chwilę jej zajmie przestawienie się na czas zgodny ze wschodami i zachodami słońca. Asia jak na razie twierdzi, że czuje się jak w Polsce, bo będąc cały czas w domu nie ma zbytnio kontaktu z angielskim.

Aha, chwilowo mamy Dodge'a, wielkiego jak stodoła i pięknego jak marzenie (amerykańskie, oczywiście). Ale Dodge będzie musiał się z nami pożegnać, gdyż wypożyczenie kończy się w przyszłą środę. Chlip. Będę musiał ten fakt przekazać jakoś forfiterowi z bagażnika.

W następnym odcinku: zdjęcia.

Ł&A&A&Z

środa, 14 września 2011

We're all livin' in Amerika

Prawie ruszamy.
To, co wydawało się tak odległe w czasie w końcu nadeszło: jutro lot do Detroit via Amsterdam. A potem prawie rok wrażeń z kontynentu amerykańskiego i tego, co to właściwie oznacza wyjechać na stypendium Fulbrighta. I co oznacza bycie gospodyniem domowym doglądającym dwójki dzieci :-)

Spakowani na 4/5, rozgrzebując wszystko od nowa, staramy się nie wpadać w panikę.
Wszystkie rzeczy, które mogliśmy załatwić stąd, załatwiliśmy. Teraz pozostały te, na które nie mamy wpływu: na ile czasu podbiją Asi wizę, co ze szkołą, jak zniesiemy podróż ect.

Damy znać co i jak, gdy tylko dopadniemy dostęp do Internetu. Tymczasem trzymajcie kciuki.

Ł&A&A&Z