I. Praktyka
Po kilku miesiącach spędzonych na
obczyźnie zacząłem rozumieć smutek emigrantów. Oczywiście, w moim przypadku
smutek ten jest powierzchowny, w końcu z punktu widzenia ludzi, którzy opuścili
strony macierzyste lata temu, siedzę tu tylko chwilkę. W zasadzie to nawet tak
to odczuwam – nie tęsknię za Polską. Nie tęsknię w takim sensie, żeby mi
brakowało wszystkiego, czego doświadczacie na co dzień. Czytam polskie gazety w
Internecie, zaglądam na fejsa, komunikuję się czasem za pomocą skype. Odkryłem
w lokalnym sklepie kefir (co prawda na butelce jest napisane: „our family made the first Lifeway Kefir –
just 10 years after we came to the US from our native Russia”, co rani me
uczucia do głębi. Kefir? Rosyjski? Przecież kefir to rdzennie polski napój! To
nawet źle wygląda po rosyjsku: кефир, bardziej przypomina napis keczup, phi),
różne inne produkty również można nabyć. Jest sklep polski, wspominany na tych
łamach kilkakrotnie, mniej bądź bardziej lokalni Żydzi produkują ogórki
prawie-że-kiszone. Pogoda podobna do polskiej, czyli takie ni pies ni wydra. A
nawet złota polska jesień wyglądała ostatnio w Michigan lepiej niż oryginał.
Można się odnaleźć.
Nie, smutek nie wypływa z braku
czegoś materialnego. Uważam, że człowiek ma świetne mechanizmy przystosowawcze,
a przecież nie rzuciło mnie na Spitsbergen, do Urugwaju, czy jakiegoś innego
miejsca, w którym zwyczaje ludności są zupełnie inne i niezrozumiałe (bądź nie
ma takowej ludności w ogóle). To raczej kwestia stanu zawieszenia i życia poza
czasem.
W pewnym sensie siedzimy
tu jak z wyrokiem. Dokładnie wiemy kiedy to się skończy, zapakujemy się do
samolotu i wrócimy. Nie odliczam dni pozostałych do końca, ale i tak wiem.
Czuję się jak człowiek mieszkający w wynajętym mieszkaniu (to zły przykład –
mieszkam przecież w wynajętym mieszkaniu), który wie, że niedługo je opuści. I
choć farba odłazi ze ściany i zepsuła się spłuczka w toalecie, to przecież nie
ma sensu naprawiać – zaraz się stąd zniknie i nie będzie sobie trzeba zawracać
tym głowy. I czeka się. Dzień w dzień obserwując farbę i słuchając wody, czeka
się na koniec wyroku, kiedy już będzie można opuścić lokal i zająć się
prawdziwym życiem. I tu jest clue problemu: moje prawdziwe życie jest w kraju i
w takim sensie odczuwam smutek. To tutaj jest przygodą, wycieczką, zdobywaniem
nowych doświadczeń, próbowaniem własnych umiejętności porozumiewania się w
obcym języku, przebywaniem z własną progeniturą (choć, jak stwierdził bodaj
Twain „dzieci to zakała ludzkości” i jest to czysta prawda).
Myślę, że zupełnie inaczej jest, gdy
się podróżuje. Widzi się co i rusz coś nowego, odmiennego, zmysły zostają
zaspokojone – nic dalszego od poczucia mieszkania w wynajmowanym mieszkaniu.
Widzę, jak kiwacie głowami ze
zrozumieniem mówiąc do siebie: „tak tak, wyrok, męczy się biedak, jest
nieszczęśliwy”. Nic dalszego od prawdy. Jest mi tu zadziwiająco dobrze i
normalnie. Staram się żyć normalnie (a staranie się jest dla mnie cnotą samą w
sobie). Nie wstaję co rano i nie mówię „Boże, kiedy to się skończy” nalewając
sobie kielicha i płacząc w kątku, gdy nikt nie patrzy. Jednak ten stan
zawieszenia i to poczucie, że życie jest gdzie indziej napawa mnie smutkiem.
Lekkim, ciągnąco-szarpiącym wewnętrzne żyłki, lecz nieustannym smutkiem.
II.
Teoria
Wydaje mi się, że ten stan jest dla
emigrantów dość powszechny. Ile razy słyszałem opowieści o ludziach, którzy
„dziesięć lat już tu mieszkają a nadal nie nauczyli się jako tako po polsku”.
Czy po angielsku. Czy portugalsku. A po co się uczyć obcego języka (obcego!),
skoro nie jest się stąd. Takie sytuacje zdarzają się przecież nawet wśród osób,
które wiedzą, że do swojego kraju nie wrócą. Kupił człowiek dom, założył rodzinę,
pojawiły się dzieci i samochody, a on wciąż potrzebuje pomocy przy załatwieniu
sprawy w banku lub w przedszkolu... To taki rodzaj odłażącej farby. Ich obecne
życie jest życiem poza czasem, jakby nie liczyło się do ogólnej rachuby. Jakby
można było wrócić do domu po iluś latach spędzonych gdzie indziej i miało się
okazać, że tych lat nie było, wyjechało się wczoraj, jest się starszym o jeden
tylko dzień. Czy nie może to napawać smutkiem, że całymi latami nieraz (a
czasem do końca życia) oczekuje się tego, że ten dzień się skończy i będzie
można podjąć na nowo przerwane prawdziwe życie?
Porozmawiajcie z emigrantem. Zapyta Was o to, czy na rogu tej i tej ulicy wciąż jest kawiania (nie ma) i czy rośnie taki duży ksztanowiec na rondzie (nie rośnie). Opowiedzcie mu o iluminacjach Pałacu Kultury i o knajpkach wciśniętych między placówki banków - wysłucha, nawet może dopyta o szczegóły. Nie zmieni to jednak faktu, że bardziej rzeczywiste będą dla niego kawiarnia i kasztanowiec niż Pałac Kultury i knajpki. W zasadzie w dalszym ciągu będą to jedyne rzeczywiste elementy.
Oczywiście mogę się mylić, ale
wydaje mi się, że ten stan oderwania i smutku cechuje wszystkich, bez wyjątku,
którzy dorastali w określonej kulturze i zostali z niej wyjęci. Z tej
perspektywy nie dziwi tak powszechny konserwatyzm środowisk polonijnych. Gdyby
mogli, głosowaliby na Piłsudskiego. Dlaczego? Bo życie w kraju się przecież
zatrzymało, czeka na ich nigdy nie zrealizowany powrót.
Myślę też, że po latach emigracji
jest bardzo trudno rzeczywiście wrócić. Kraj, który się opuszczało i w którym
pozostało prawdziwe życie jednak poszedł naprzód. To nie do zniesienia. Kraj
nie poczekał. Urodzili się jacyś nowi ludzie, którzy nic nie rozumieją. PRLu
nie poczuli, nie wiedzą, co to wojna, zamachu majowego przez okno nie
obserwowali. Jacyś uzurpatorzy. W kraju zalęgli się, niczym współcześni Grecy
albo Włosi, nie mający nic wspólnego z Helladą czy Rzymem. Co więcej, świetnie sobe radzą i na potęgę zmieniają nielegalnie zasiedlony kraj. Jak tu do nich
wrócić? Tym bardziej, że pewnie będą twierdzić, że emigrant nic nie rozumie i
żyje przeszłością. Tylko, że dla emigranta ta przeszłość jest wciąż
teraźniejsza.
III. Literatura
Zastanawiałem się nad Máraiem (Máraim?), który
popełnił samobójstwo w USA w lutym 1989. Wiele lat przedtem zapowiedział, że
mógłby rozważyć powrót do kraju tylko, gdyby na Węgrzech zmienił się ustrój.
Popełnić samobójstwo na początku 1989 roku? To nielogiczne. W 1985 byłoby
jeszcze zrozumiałe – wszystko się sypało we wschodniej Europie, ale nie wiadomo
było jak bardzo się rozsypie. Ale w lutym 1989?
Márai nie mógł wrócić. W Stanach były
groby jego przybranego syna i jego żony. Węgry się zmieniały, ale musiał zdawać
sobie sprawę z tego, że to nie są już jego Węgry. Mógł wrócić jak Wańkowicz czy
Słonimski, oni jednak wracali młodsi, wracali do kraju zniszczonego przez wojnę
(ergo – potrzebującego, by ktoś wykonał w nim pracę) no i – ze swoich
perspektyw – wracali do kraju gorszego niż opuścili. Nie „innego” lecz właśnie
jakościowo gorszego. To zmienia postać rzeczy. To rodzaj misji, wrócić do kraju
rządzonego marionetkowo, który udaje bycie krajem całkowicie suwerennym. To
można przecierpieć, w takim kraju można pracować, by choć trochę podnieść w nim
jakość życia. Można, oczywiście, z czasem się dostosować, ale sama decyzja
powrotu jest decyzją heroiczną, skokiem w niewidzialny basen, w którym być może
nie ma już wcale wody.
Márai musiałby wrócić do kraju niepodległego, kraju, który jest
samorządny, kraju, w którym władze pochodzą z wolnych wyborów. Jednym
słowem musiałby wrócić do kraju, o którym marzył. Ten kraj miałby tylko jedną
wadę: nie byłby krajem, z którego 48-letni pisarz uciekł. Byłby krajem, w
którym 89-letni pisarz musiałby się odnaleźć. Zostawiwszy za sobą ten okres
„nie-życia”, trwający połowę życia, zostawiwszy żonę i syna. Co dostałby w zamian? Powszechny szacunek, opiekę i kosmiczne niezrozumienie.
W jego dziennikach ostatnie wpisy są lakoniczne. Krótkie i zmęczone. W gruncie
rzeczy ostatnią rzeczą, jaką była potrzebna staremu pisarzowi były niepodległe
Węgry.
Wątpię, czy nawet cieszył się z tej perspektywy.
m,
.y.