piątek, 27 stycznia 2012

Truchło kózki na przejściu dla pieszych


Zastanawiające jest nad jak wieloma rzeczami człowiek się nie zastanawia (powtórzenie zamierzone). Nie, to nie będzie wpis o polityce, bo choć żałuję, że nie ma mnie w kraju (poprotestowałoby się w słusznej sprawie), to chyba na razie nie mam siły na zmierzenie się słowem z arogancją polskich włodarzy.
Nie, będzie o dzieciach i – jakżeby inaczej  – literaturze.

Otóż Dziubek od czasu do czasu wymaga interakcji, więc radośnie tarzamy się po podłodze, rozmawiamy ze sobą czy słuchamy muzyki (biedny Dziubek też musiał polubić Black Flag). A prócz tego, jako stworzenie chodzące, Zosia co i rusz znosi różne przedmioty. Czasem jest to coś do jedzenia, czym się chce podzielić (przy czym warto zauważyć, że kryptonim „rzeczy do jedzenia” obejmuje prócz żywności także ścierki, ołówki, opakowania, chusteczki, lubczasopisma itp.), czasem jest to literatura.
I ja właśnie o tym. Dziubek posiada kilka książeczek. Część po polsku, część po angielsku. Niektóre z nich zostały już nadruszone zębem powiedzmy, że czasu. Siedząc sobie za którymś razem i przeglądając książeczkę drugiej świeżości, uderzyło mnie jak gromem.
Zastanawialiście się kiedyś albo trzymaliście w rękach niemowlęcą książeczkę? Wiecie w ogóle co tam jest? Powiem Wam. W przeważającej ilości występują zwierzątka i roślinki. Słodkie, prawda? Krówki, koniki, króliki, marchewki, gruszki, ananasy ect.
I tak się zastanawiam: po cholerę małemu dziecku, mieszkającemu w mieście (!) powtarzana do znudzenia wiadomość jak wygląda krówka? Albo kózka. Albo owieczka. Przecież te dwie ostatnie i tak będą mu się mylić do późnej starości, jeśli przypadkiem nie będzie epidemii koziej grypy, co zaowocuje tym, że w Internecie i TV będzie mnóstwo trucheł kózek… Kiedy moje dziecko ma szansę zobaczyć krówkę? I jak długo w życiu swem miastowem będzie tą krówką oczy cieszyć? Doszedłem do wniosku, że książeczki niemowlęce i dziecięce to chyba jakaś chorobliwa propaganda dziewiętnastowiecznej chłopomanii…
Co więcej, pakuje się do głowy jak wygląda krówka („Łaciata”, „Daje mleko”, „To cielęcinka, lubisz cielęcinkę”), a nie mówi się – dla przykładu – nic o pierwszeństwie na rondzie! A przecież z rondem będzie miało miastowe dziecko do czynienia milion razy częściej niż z krówką.
Jest jeszcze drugi aspekt tej sprawy, żaba, którą trzeba przełknąć w latach późniejszych, gdy dziecię już wie, jak robi krówka i jak w pierdylionie (dziękuję, Noido, za to słowo) kreskówek zobaczy już słodziutkie prosiaczki. Mówię o wyprawie do sklepu, gdzie w końcu dociera się pod ścianę garmażeryjną, po sufit wyładowaną, hm, jakby to powiedzieć… Co to jest? To siedem ton martwej krówki, kochanie. Tu leżą cielaczki, tu prosiaczki. Kaczuszki, kurki, indyczki.
Everyone I love is dead.
Tak, tak, wiem felieton (czy wpis) lekkim powinien być, ale naprawdę, serio: po cholerę to epatowanie nierogacizną i przeżuwaczami? Warzywa jeszcze rozumiem – choć i tak nieuchronnie (i szybko) nadchodzi moment gdy nawet najbardziej uśmiechnięta marchewka nie jest w stanie sprawić, by dzieciak zjadł warzywo jakiekolwiek. Ale przynamniej nie trzeba się płonić w zieleniaku, no i dobrze jest wiedzieć, że białe to pietruszka, chyba, że bardzo bulwiasta – wówczas taka pietruszka to seler. Oczywiście, ogólne pojęcie o tym jak wygląda konik i czym się różni od innych zwierzątek jest dobre i potrzebne, ale bez przesady z tym…

No. Właśnie. Tak więc, Dziubku, to jest przejście dla pieszych, a to jest okładka pierwszej płyty Pearl Jamu. Powtórz. :-)

m,
.y.

czwartek, 12 stycznia 2012

Smutek emigranta



I. Praktyka

Po kilku miesiącach spędzonych na obczyźnie zacząłem rozumieć smutek emigrantów. Oczywiście, w moim przypadku smutek ten jest powierzchowny, w końcu z punktu widzenia ludzi, którzy opuścili strony macierzyste lata temu, siedzę tu tylko chwilkę. W zasadzie to nawet tak to odczuwam – nie tęsknię za Polską. Nie tęsknię w takim sensie, żeby mi brakowało wszystkiego, czego doświadczacie na co dzień. Czytam polskie gazety w Internecie, zaglądam na fejsa, komunikuję się czasem za pomocą skype. Odkryłem w lokalnym sklepie kefir (co prawda na butelce jest napisane: „our family made the first Lifeway Kefir – just 10 years after we came to the US from our native Russia”, co rani me uczucia do głębi. Kefir? Rosyjski? Przecież kefir to rdzennie polski napój! To nawet źle wygląda po rosyjsku: кефир, bardziej przypomina napis keczup, phi), różne inne produkty również można nabyć. Jest sklep polski, wspominany na tych łamach kilkakrotnie, mniej bądź bardziej lokalni Żydzi produkują ogórki prawie-że-kiszone. Pogoda podobna do polskiej, czyli takie ni pies ni wydra. A nawet złota polska jesień wyglądała ostatnio w Michigan lepiej niż oryginał. Można się odnaleźć.
Nie, smutek nie wypływa z braku czegoś materialnego. Uważam, że człowiek ma świetne mechanizmy przystosowawcze, a przecież nie rzuciło mnie na Spitsbergen, do Urugwaju, czy jakiegoś innego miejsca, w którym zwyczaje ludności są zupełnie inne i niezrozumiałe (bądź nie ma takowej ludności w ogóle). To raczej kwestia stanu zawieszenia i życia poza czasem.
W pewnym sensie siedzimy tu jak z wyrokiem. Dokładnie wiemy kiedy to się skończy, zapakujemy się do samolotu i wrócimy. Nie odliczam dni pozostałych do końca, ale i tak wiem. Czuję się jak człowiek mieszkający w wynajętym mieszkaniu (to zły przykład – mieszkam przecież w wynajętym mieszkaniu), który wie, że niedługo je opuści. I choć farba odłazi ze ściany i zepsuła się spłuczka w toalecie, to przecież nie ma sensu naprawiać – zaraz się stąd zniknie i nie będzie sobie trzeba zawracać tym głowy. I czeka się. Dzień w dzień obserwując farbę i słuchając wody, czeka się na koniec wyroku, kiedy już będzie można opuścić lokal i zająć się prawdziwym życiem. I tu jest clue problemu: moje prawdziwe życie jest w kraju i w takim sensie odczuwam smutek. To tutaj jest przygodą, wycieczką, zdobywaniem nowych doświadczeń, próbowaniem własnych umiejętności porozumiewania się w obcym języku, przebywaniem z własną progeniturą (choć, jak stwierdził bodaj Twain „dzieci to zakała ludzkości” i jest to czysta prawda).
Myślę, że zupełnie inaczej jest, gdy się podróżuje. Widzi się co i rusz coś nowego, odmiennego, zmysły zostają zaspokojone – nic dalszego od poczucia mieszkania w wynajmowanym mieszkaniu.
Widzę, jak kiwacie głowami ze zrozumieniem mówiąc do siebie: „tak tak, wyrok, męczy się biedak, jest nieszczęśliwy”. Nic dalszego od prawdy. Jest mi tu zadziwiająco dobrze i normalnie. Staram się żyć normalnie (a staranie się jest dla mnie cnotą samą w sobie). Nie wstaję co rano i nie mówię „Boże, kiedy to się skończy” nalewając sobie kielicha i płacząc w kątku, gdy nikt nie patrzy. Jednak ten stan zawieszenia i to poczucie, że życie jest gdzie indziej napawa mnie smutkiem. Lekkim, ciągnąco-szarpiącym wewnętrzne żyłki, lecz nieustannym smutkiem.

II.    Teoria

Wydaje mi się, że ten stan jest dla emigrantów dość powszechny. Ile razy słyszałem opowieści o ludziach, którzy „dziesięć lat już tu mieszkają a nadal nie nauczyli się jako tako po polsku”. Czy po angielsku. Czy portugalsku. A po co się uczyć obcego języka (obcego!), skoro nie jest się stąd. Takie sytuacje zdarzają się przecież nawet wśród osób, które wiedzą, że do swojego kraju nie wrócą. Kupił człowiek dom, założył rodzinę, pojawiły się dzieci i samochody, a on wciąż potrzebuje pomocy przy załatwieniu sprawy w banku lub w przedszkolu... To taki rodzaj odłażącej farby. Ich obecne życie jest życiem poza czasem, jakby nie liczyło się do ogólnej rachuby. Jakby można było wrócić do domu po iluś latach spędzonych gdzie indziej i miało się okazać, że tych lat nie było, wyjechało się wczoraj, jest się starszym o jeden tylko dzień. Czy nie może to napawać smutkiem, że całymi latami nieraz (a czasem do końca życia) oczekuje się tego, że ten dzień się skończy i będzie można podjąć na nowo przerwane prawdziwe życie?
Porozmawiajcie z emigrantem. Zapyta Was o to, czy na rogu tej i tej ulicy wciąż jest kawiania (nie ma) i czy rośnie taki duży ksztanowiec na rondzie (nie rośnie). Opowiedzcie mu o iluminacjach Pałacu Kultury i o knajpkach wciśniętych między placówki banków - wysłucha, nawet może dopyta o szczegóły. Nie zmieni to jednak faktu, że bardziej rzeczywiste będą dla niego kawiarnia i kasztanowiec niż Pałac Kultury i knajpki. W zasadzie w dalszym ciągu będą to jedyne rzeczywiste elementy.
Oczywiście mogę się mylić, ale wydaje mi się, że ten stan oderwania i smutku cechuje wszystkich, bez wyjątku, którzy dorastali w określonej kulturze i zostali z niej wyjęci. Z tej perspektywy nie dziwi tak powszechny konserwatyzm środowisk polonijnych. Gdyby mogli, głosowaliby na Piłsudskiego. Dlaczego? Bo życie w kraju się przecież zatrzymało, czeka na ich nigdy nie zrealizowany powrót.
Myślę też, że po latach emigracji jest bardzo trudno rzeczywiście wrócić. Kraj, który się opuszczało i w którym pozostało prawdziwe życie jednak poszedł naprzód. To nie do zniesienia. Kraj nie poczekał. Urodzili się jacyś nowi ludzie, którzy nic nie rozumieją. PRLu nie poczuli, nie wiedzą, co to wojna, zamachu majowego przez okno nie obserwowali. Jacyś uzurpatorzy. W kraju zalęgli się, niczym współcześni Grecy albo Włosi, nie mający nic wspólnego z Helladą czy Rzymem. Co więcej, świetnie sobe radzą i na potęgę zmieniają nielegalnie zasiedlony kraj. Jak tu do nich wrócić? Tym bardziej, że pewnie będą twierdzić, że emigrant nic nie rozumie i żyje przeszłością. Tylko, że dla emigranta ta przeszłość jest wciąż teraźniejsza.

III. Literatura

Zastanawiałem się nad Máraiem (Máraim?), który popełnił samobójstwo w USA w lutym 1989. Wiele lat przedtem zapowiedział, że mógłby rozważyć powrót do kraju tylko, gdyby na Węgrzech zmienił się ustrój. Popełnić samobójstwo na początku 1989 roku? To nielogiczne. W 1985 byłoby jeszcze zrozumiałe – wszystko się sypało we wschodniej Europie, ale nie wiadomo było jak bardzo się rozsypie. Ale w lutym 1989?
Márai nie mógł wrócić. W Stanach były groby jego przybranego syna i jego żony. Węgry się zmieniały, ale musiał zdawać sobie sprawę z tego, że to nie są już jego Węgry. Mógł wrócić jak Wańkowicz czy Słonimski, oni jednak wracali młodsi, wracali do kraju zniszczonego przez wojnę (ergo – potrzebującego, by ktoś wykonał w nim pracę) no i – ze swoich perspektyw – wracali do kraju gorszego niż opuścili. Nie „innego” lecz właśnie jakościowo gorszego. To zmienia postać rzeczy. To rodzaj misji, wrócić do kraju rządzonego marionetkowo, który udaje bycie krajem całkowicie suwerennym. To można przecierpieć, w takim kraju można pracować, by choć trochę podnieść w nim jakość życia. Można, oczywiście, z czasem się dostosować, ale sama decyzja powrotu jest decyzją heroiczną, skokiem w niewidzialny basen, w którym być może nie ma już wcale wody.
Márai musiałby wrócić do kraju niepodległego, kraju, który jest samorządny, kraju, w którym władze pochodzą z wolnych wyborów. Jednym słowem musiałby wrócić do kraju, o którym marzył. Ten kraj miałby tylko jedną wadę: nie byłby krajem, z którego 48-letni pisarz uciekł. Byłby krajem, w którym 89-letni pisarz musiałby się odnaleźć. Zostawiwszy za sobą ten okres „nie-życia”, trwający połowę życia, zostawiwszy żonę i syna. Co dostałby w zamian? Powszechny szacunek, opiekę i kosmiczne niezrozumienie.
W jego dziennikach ostatnie wpisy są lakoniczne. Krótkie i zmęczone. W gruncie rzeczy ostatnią rzeczą, jaką była potrzebna staremu pisarzowi były niepodległe Węgry.
Wątpię, czy nawet cieszył się z tej perspektywy.

m,
.y.

niedziela, 8 stycznia 2012

Co mnie tu dziwi

W sumie to złapałem się na tym, że już niewiele. Znaczy się chyba się zestarzałem. Wciąż za to wiele rzeczy mnie zachwyca, co z drugiej strony może oznaczać, że jeszcze nie zestarzałem się na amen. Z rzeczy, które wciąż mnie tu dziwią lub irytują na pierwsze miejsce wysuwa się tutejszy styl jazdy rowerem. Rowerzystów lokalnych jest dużo, mimo zazwyczaj niesprzyjającej aury pogodowej. Sądząc po liczbie zaparkowanych tu i ówdzie pojazdów, rzekłbym, że nawet jest ich bardzo dużo. W zasadzie wszyscy jeżdżą w kaskach, hełmach i innych nagłownych ochraniaczach z tworzyw twardych, ale za to w większości – nawet o zmroku – nie używają świateł. Co prawda jeżdżą głównie chodnikami (co jest idiotycznym pomysłem, zważywszy na ich przeciętną jakość, no i na fakt, że sieć ścieżek w Ann Arbor jest prawdopodobnie dłuższa niż w Warszawie), ale jazda bez świateł, nawet w hełmie z kevlaru jako żywo przypomina mi to:
http://wulffmorgenthaler.com/strip/2009/12/18/
I nie jestem w stanie odgadnąć, w jaki sposób można się tu poruszać kolarką, a kilkanaście już osób takich spotkałem. Na moje oko, sądząc po stanie dróg i chodników, po pół godzinie jazdy takim sprzętem wyciągałbym rower nie bez bólu z wrażliwych części ciała. Może to tłumaczy brak świateł? Przygodni kolarze nie chcą, by ktoś był świadkiem ich cierpienia?

W aptece lekkie zdziwienie budzi pokaźnych rozmiarów gablota z alkoholami wszelakiej maści. Większy wybór mają tylko w klasycznym monopolowym. Zawsze podejrzewałem, że trunki wysokoprocentowe mają nieujawnione szerzej właściwości lecznicze. Poza tym w aptece można oczywiście kupić też bardziej standardowe (choć pewnie mniej skuteczne) lekarstwa. Zupełnie zachwycił mnie słój wielkości dorodnego niemowlaka zawierający 10000 (czy jakąś równie kosmiczną liczbę) tabletek witaminy C. Myślę sobie, że nawet w przypadku witaminy C taka ilość jest w stanie zabrać człowieka na ciemną stronę księżyca i z powrotem.

Pomoc sklepowa. Uch, dla osoby o skłonnościach introwertycznych i kontemplacyjnych, tutejsza obsługa jest zabójcza. Po to mają sześćdziesiąt rodzajów keczupu, bym mógł podumać nad ulotnością życia w ich towarzystwie, prawda? Gdybym wiedział jakie piwo z lodówki ciągnącej się po horyzont wybiorę tym razem, byłbym zwykłym alkoholikiem, nie koneserem. Oczywiście jak spod ziemi wyrastają usłużni pracownicy pytając, czy nie potrzebuję pomocy… Potrzebuję, a jakże. Przydałaby mi się pomoc przy dziecku albo pomoc merytoryczna w zakresie modelowania strukturalnego… A tu, wśród keczupów mogę sobie spokojnie od tego odsapnąć, dziękuję.

Kolejna męka przy kasie, gdy pani (lub pan) pyta z promiennym uśmiechem „How are you?”. Coś tam zawsze z siebie wybełkoczę, bo i tak nie ma to większego znaczenia, ale początkowo zupełnie wybijało mnie to z rytmu. Apogeum osamotnienia kulturowego w tym względzie osiągnąłem, gdy dostałem zapalenia ucha. Boli jak cholera, w głowie się kolebie, samopoczucie takie sobie. No to do lekarza. W placówce zdrowia wypełnienie świstków i już odbiera mnie pielęgniarka, która, oczywiście, pyta mnie „How are you today, sir?”. No więc, zgodnie z prawdą, odpowiadam „Not so well”. Mało się nie przewróciła, gdy dotarło do niej, że ta fraza nie pokrywa się z „Excellent, madame”. Później to samo powtórzyłem z lekarzem, ciekaw będąc co się stanie. On z kolei się odnalazł i stwierdził (choć też po namyśle), że gdybym się czuł świetnie to raczej bym nie przychodził. Jup, that’s the point.
Aha, odpowiadanie „Fine, and you?” nie działa. Nie wiem czemu, ale nie działa.

Ciekawą przygodę przeżyłem też przy kasie w ramach kupowania alkoholu. To, że Anię poprosili raz o paszport, niedowierzając, że posiada przepisowe 21 lat, mnie nie dziwi, gdyż moja małżonka młodo wygląda, ale po mnie widać już chyba niejakie zużycie, prawda? Włos może jeszcze bujny, ale choćby po stanie ubrodzenia można wnosić, że zim nieco więcej za mną niż 21. Ale po części rozumiem, mogłem zacząć zapuszczać brodę w wieku lat 14, obecnie mieć 20 i tylko od nadużywania nielegalnie kupowanych napojów wyskokowych wglądać na więcej niż w rzeczywistości. Aha – dowód osobisty się nie liczy, bo w dowodzie same bzdury są: 27.04.1978. No coś pan, nie ma takiego miesiąca jak 27…

Na koniec garść informacji lokalnych:
Dziubek nauczył się chodzić w wigilię swych urodzin i jak do tej pory wciąż doskonali swe umiejętności, pokonując przeszkody stylem mieszanym, dwu i czworonożnym.
Zima była, ale jak na razie szlag ją trafił. Podobnie jak w Macierzy, zima lekką jest, ostatnio odnotowaliśmy 10 stopni na plusie, które wykorzystałem, ruszając na cycling. Bez kasku, ale za to ze światłami.
Mieliśmy za to kawałek zimy w Kanadzie. Nawet i -16 stopni Celsjusza odczuliśmy w Montrealu. A poczułem się naprawdę słabo, gdy w Trois Rivieres oglądając pogodę na kolejne dni zobaczyłem front atmosferyczny niosący ze sobą ochłodzenie: -45 stopni Celsjusza… No, to by była zima. (Przypomniał mi się dowcip, gdy do kuzyna z Syberii dzwoni Rosjanin z Moskwy i mówi: „Stary, w radio powiedzieli, że u Was na Syberii to -60 stopni jest”. Na co kuzyn: „Gdzie tam, bzdury. Patrzę na termometr i ledwo -30 pokazuje”. „A ja usłyszałem, jak spiker mówił, że na Syberii na zewnętrz temperatura sięgnęła -62 stopnie”. Na co kuzyn: „A, no chyba, że na zewnątrz…”). No cóż. Polska diaspora w Ann Arbor twierdzi, że jeszcze misie polarne mogą wyżerać nam śmieci spod domu. Pożyjemy, zobaczymy.

Ł&A&A&Z