wtorek, 14 maja 2013

Konrad



Odbieram przesyłkę z poczty, to już drugie podejście dziś. O 11 przed południem na poczcie dziki tłum się kłębi, wszyscy z karteczkami. „W czwartkowe przedpołudnie?” – myślę. „Pogrzało was ludzie? Co wy robicie o tej porze na poczcie?”. Drugie podejście koło 14 okazuje się być lepsze, parę tylko osób, jeden klient awanturujący się, jeden inwalida, jedna pani ubrana nieadekwatnie do pogody. W sumie przekrój społeczeństwa (bo jestem i ja, freak z brodą). No i paczka z winylami. Wychodzę, od wejścia już szarpiąc się z tekturą. Siadam przy rowerze i kartą Miles&more staram się rozciąć samoprzylepną taśmę. Kredytówki bym nie ryzykował, ale Miles&more daje radę.

Pojawia się. Wiatru nie ma, lecz chód jakby niepewny
– Cześć – zagaja, a to „cześć” równie niepewne jak chód.
– Cześć.
– Ech, no i tak, rozumiesz – mówi.
– No tak – ja na to, gdyż asertywności nigdy zbyt wiele się nie miało w zanadrzu.
– Można? – pyta, pokazując chodnik koło mnie.
– Można.
Siada. Uśmiech niepewny, taki wystraszony trochę, zarost trzy dni góra, ale rzadki i rudawy jakby. Patrzy jak męczę się z Miles&more i pyta:
– Chcesz nóż?
– Masz nóż? No jasne.
– Mam, zawsze noszę nóż przy sobie. Japoński, dobry, wszystko przetnie.
Podaje mi żółty nóż z pochewką. Nie wiem, co bardziej zniszczone, musi mieć lata całe, albo rzeczywiście nosi go ze sobą wszędzie. Zamierzam się na paczkę z płytami.
– Mocniej, tnij. On wszystko przetnie, zobacz. – Chce zabrać nóż, ale mówię:
– Nie, w środku są płyty, boję się zniszczyć
– Co?
– Płyty.
– Aha.
Patrzy chwilę, aż w końcu przecinam taśmę i pierwsza płyta się wyłania.
– Analog? – Głos wciąż chwiejny, ale z wyraźnym zachwytem
– No analog
– Uwielbiam analogi. Kiedy tłoczona?
Rozumiem „jak tłoczona” i odpowiadam, strzelając:
– Na 180 gram.
– Nie, kiedy, kiedy tłoczona
– No teraz, zaraz, 2013 albo 2012 – mówię, obracając STRFKR w rękach.
– Aha. – Milknie. – Reggae? – pyta po chwili.
– Nie, nie reggae. Tego to nie lubię – mówię.
– No, ja też nie – kłamie, i to widać. Nienawykły, znaczy.
– Marely był jeszcze OK. – podpowiadam.
– No, Marley tak – zapala się. – I jeszcze X i Y, i potem Z – rzuca nazwiskami, które z racji, że reggae niekoniecznie, nic mi nie mówią
– No – odpowiadam, odwdzięczając się kłamstwem pomieszanym z brakiem asertywności.
– Słuchaj – zaczyna, a ja wiem już co, nie wiem tylko ile.
– Słuchaj, bo mi by się przydało 10 złotych. – Bez sztucznej skromności, w oczy, z uśmiechem
– Słuchaj, chętnie ci je dam.
– Ale tak w ogóle – mówi, nie okazując zdziwienia. – Mam kilka rzeczy. Mam świetny telefon Siemensa, taki stary, ale działa. Z czarnobiałym wyświetlaczem, w zasadzie to nawet nie, z zielonym i czarne litery. Działa. Jest bateria, jest instrukcja, pudełko, ładowarka. Z Instytutu mam.
– Nie, dzięki, naprawdę nie trzeba. Z instytutu?
– No tak, z instytutu, pracuję tam.
– Aha.
– Siemens, świetny – mówi, wyciągając z torby telefon Panasonica.
– Ale wiesz, ja nie potrzebuję telefonu.
– Mam też inne rzeczy. – Otwiera torbę pełną kabli, ładowarek i jakichś telefonów też chyba, rzucam okiem tylko.
– Wiesz – mówię, patrząc na niego. – Ja chyba nic z tego nie chcę. Za to z przyjemnością dam ci 10 złotych – dodaję, tym razem nie oszukując.
– Dzięki. – Znów się uśmiecha. – A może chcesz nasiona?
– Nie, raczej nie nawykłem się wspomagać.
– Ale to nie wspomaganie! – obrusza się. – To wręcz przeciwne do wspomagania, to druga strona, to uspokojenie, wyluzowanie. Wspomaganie to amfa albo hera albo efedryna. – Milknie.
– No wiem, tak, ale mimo wszystko nie – mówię. – Wziąłem raz efedrynę, na wycieczce w Bieszczadach. Jakby ktoś mi dodatkowy akumulator podłączył – dodaję.
– No, bo tak jest. Efedryna – mówi – jak chcesz, to powiem ci tak. Idź do apteki i kup tussipect, taki syrop od kaszlu. W tabletkach już zdjęli, jest tylko na receptę, ale w płynie wciąż można dostać. I wiesz, chlup, całą butelkę, no to wtedy… – Patrzy na mnie, uśmiechając się. – Ile wziąłeś? 50 mg pewnie?
– Chyba – mówię, bo nie pamiętam
– No, pewnie 50 mg. Tussipect ma ponad 100 na butelkę. Tabletek nie kupisz już bez recepty, ale płyn… – Uśmiecha się. – Mam ciocię w Poznaniu, może chcesz coś, ona załatwi, chemikiem jest.
– Nie, dzięki.
– A ja mogę mieć różne rzeczy z instytutu, bo pozbywają się takichtam – mówi, wskazując na torbę.
– A co to za Instytut?
– Elektryczny. Fizykiem jestem, doktorat robię.
– Doktorat? – pytam, patrząc na niego.
– No. – Miesza się. – Będę robił. W przyszłym roku.
– Słuchaj – mówię. – Do dentysty jadę na 14:30, na Smolną.
– Na Smolną? Po co? Do profesora idź, na plac Narutowicza
– Nie, jestem umówiony z moją ulubioną dentystką
– Miałeś ją?
– Nieee…
– To spróbuj, wiesz, może być tego… – milknie, mrugając znacząco.
– Tak czy owak, muszę lecieć
– No, OK – mówi. Siedzi wciąż na chodniku i patrząc w ziemię dodaje: – wiem, jak się kwantuje światło.
– Kwantuje światło?
– Tak. Wiem, jak je skwantować. Jak skwantować energię, jak skwantować materię, wszystko. Potrzebujesz jednowymiarowej diody tylko, jednowymiarowej. Ona emituje niebieskie pozytrony i już. Wiesz, kup ten tussipect, weź efedrynę, włącz jednowymiarową diodę i pozwól na przepływanie energii, niech wszystko się otworzy w tobie. Połóż na stole jakąś rzecz, wszystko jedno co i myśl, że chcesz, żeby tej rzeczy było więcej. Tak właśnie. Tak, skwantyfikowana materia, tak – mówi, patrząc w chodnik wciąż.
– Tak zrobię – mówię
– Tak zrób. – Uśmiecha się znów do mnie i wyciąga rękę. – Konrad.

© ydorius 10’05’2013

czwartek, 4 października 2012

Emil


Emil
Stoję przed dworcem w Puławach. Przede mną wyrasta człowiek: na oko 45 lat, wczorajszy – myślę – lub nawet dzisiejszy. Pyta, czy do Warszawy, potwierdzam. Bo on ma taką propozycję, że ma pierwszą grupę inwalidzką i ja mógłbym pojechać jako jego opiekun za dwa złote. Jestem po całym dniu szkolenia, w trakcie którego wpakowałem ludziom wiedzę, od której mózg wypłynął im uszami, ale stwierdzam, że nie rozumiem. Mówię:
- nie rozumiem
Człowiek na to:
- mam pierwszą grupę inwalidzką, mogę pojechać na połówce biletu, a opiekun za dwa złote. Ty nie płacisz za cały bilet, ja nie mam na swój. Wszyscy zyskują.
Wyciąga legitymację, z kieszeni sypią mu się drobniaki.
Emil, pierwsza grupa inwalidzka.

Kasa
- Dobra – mówię, spróbujmy.
Idziemy z Emilem do kasy, przed nami trzy osoby, za nami jeden człowiek, który strasznie się martwi, że nie zdąży na warszawski 17:01. My z Emilem też na ten pociąg, ale człowiek jest tak zestresowany, że go przepuszczamy. Ktoś mówi:
- Panie, masz pan jeszcze piętnaście minut – a on na to:
- tak, ale ten zegar się późni
Patrzę na zegarek – rzeczywiście już tylko sześć minut
- My też nie zdążymy – martwi się Emil, ale go uspokajam:
- Zdążymy
Pytam Emila o jego grupę.
- Wypadek – mówi
- Samochód – dodaje. Po chwili rozwija – najechał na mnie tyłem i zanim się zorientował, to już bieżnik złapał nogę. Do biodra dojechał.
- Endoprotezę mi wszczepili na Lindleya w Warszawie, ale muszę się do nich zgłosić – kiwa głową. Nie mówi po co zgłosić, ja nie pytam, zamiast tego:
- Dawno temu ten wypadek?
- Dwa lata temu, 22 listopada. Ciągle boli, jak chodzę.
Kupuję bilet, Emil podstawia legitymację, kasjerka stuka w komputer.
- Już to widziałam – burczy

Peron
Kupujemy połówkowy bilet i idziemy na peron. Emil kuśtyka.
Znajdujemy ławeczkę, miły głos zapowiada opóźnienie pociągu ding-dong, piętnaście minut. Emil mówi:
- zrobiłbym wcześniej tę operację, ale pojechałem do Warszawy, bo tam akademia, uczą się na takich jak ja i mi powiedzieli: czekać rok, nie ma miejsc. Ale – mówią – zrobimy operację jutro choćby, sześć osiemset.
Patrzy na mnie, ręce mu się trzęsą, choć nie wiem, czy to z wczorajszości czy ze zdenerwowania.
- Mógłbym to zrobić w Kazimierzu albo Nałęczowie, podobno krócej się czeka, ale jak już się zdecydowałem, to czekałem. Z Puław tylko trzeba dojeżdżać. Ty skąd?
- Z Warszawy – mówię
- A – mówi Emil i milknie na trochę.
- mam dziewczynę w Warszawie – dodaje po chwili.
- Starsza jest ode mnie o dwadzieścia trzy lata – patrzy w moim kierunku, ale nie reaguję – bo jak to jest, że chłopak może mieć młodszą, a nie może mieć starszej? Albo ona? Młodszego nie może mieć? – pyta.
- Może – potwierdzam
- Właśnie – mówi Emil – W hospicjum się poznaliśmy – dodaje.
- Co robiłeś w hospicjum? – pytam
- W zasadzie to taki zakład był, jak miałem ciąg to poszedłem, no, wysłali mnie – mówi Emil. – tam żeśmy się poznali. Ale jak któregoś dnia czekałem na autobus, to tak długo nie przyjeżdżał, że wkurwiłem się i wypiłem trochę – Emil zapala papierosa. Jego dłonie są pełne ran, zadrapań i siniaków.
- Powiedzieli mi, że mam trzy promile, a jak przyjechał lekarz, to stwierdził, że jeden i pół i mnie wywalili. Ale Krysię poznałem. A Ty – pyta – czym się zajmujesz?
Mówię.
Chwila ciszy. Przyjeżdża pociąg, pakujemy się do przedziału.

Pociąg
- Nie palisz – stwierdza Emil – to do toalety pójdę
Wraca. Siedzimy naprzeciwko siebie i rozmawiamy o ludziach. Mówi:
- Dzięki, że się zgodziłeś, trochę zaoszczędziłeś przy okazji. Ostatnio jak jadę do Warszawy, to patrzę siedzi taki chłopaczek na podłodze między przedziałami. Rozmawiam z nim i mówi, że nie ma biletu, a ja mu na to, żeby się nie przejmował, pojedzie jako mój opiekun, za dwa złote, bo po co ma płacić sto pięćdziesiąt albo i więcej, jak nie zapłaci w terminie.
I dalej o ludziach, co się zmienia i czemu Polacy są tacy, a nie inni. Emil mówi:
- Kiedyś taki nie byłem. To ta moja mnie tak zmieniła – wyraźnie się wzrusza, łzy mu lecą, ale nie daje tego poznać, rękawem ociera kącik oka, że niby samo łzawi.
- Dwadzieścia trzy lata różnicy. Ja trzydzieści pięć teraz mam. Z matką się pokłóciłem, bo Krysia dwa lata od niej starsza. Od kurew z Centralnego zaczęła jej wymyślać, tośmy się wynieśli.
- Macie mieszkanie w Warszawie? Własne czy wynajęte? – pytam, myśląc, że oceniałem go na dziesięć lat więcej niż ma.
- Oj, to skomplikowana historia – mówi Emil – niby wynajmujemy od Włodka takiego, stary już jest, lekarze powiedzieli, ze już się mózg zdegenerował i już nie do końca kojarzy. Mieszkamy tam, trochę się nim zajmuję. Wrzody mu się porobiły na stopach, to dwa lata je leczył. A ja mam w Puławach ciotkę taką, w weterynarii pracuje, w zakładach. Oni robią taką maść na kopyta dla koni i krów, parzystokopytnych w każdym razie i puszczają w partiach po trzy – cztery rocznie. No to jak puszczali, to zapytałem ciotki i dostałem trochę. Jak to Hubal mówił – wszystko się nada co dla zwierząt przeznaczone, byle czterokrotnie rozcieńczyć. Rozcieńczyłem. I wyobraź sobie – mówi Emil – trzy dni mu to przykładałem na te wrzody. I po trzech dniach znikło. Dwa lata się leczył, a ja po trzech dniach mu załatwiłem – śmieje się.
Brakuje mu zębów. Milknie, patrzy w okno.
- Do liceum chodziłem do Kazimierza – mówi w końcu bez związku – dyrektorka miała nadzieję, że zrobi z tego porządną szkołę, ale pod koniec roku połowa, gdzie, trzy czwarte uczniów przychodziła z koszami wędlin do nauczycieli. Wszyscy zdawali. Ja na maturze matematykę miałem, to nauczycielka chodziła i mówiła: „o tu, zobacz” i już były trzy punkty. A dwanaście na zaliczenie. Ale ten Kazimierz, okropne miasto. Przereklamowany – mówi
- Nie znam tak dobrze, starówka owszem, ale już wąwozy na przykład – zaczynam, a Emil wpada mi słowo:
- No, wąwozy obowiązkowo. I starorzecze Wisły, koniecznie. I kamieniołomy, jak tam pójdziesz, to wszystko stamtąd widać, ten krajobraz. Miejsce, gdzie Ciechowski ostatnie dni życia spędził, znaczy nie same ostatnie, bo całkiem ostatnie to w szpitalu, ale koniec z tą swoją, no powiedzmy, gosposią – Emil wygląda za okno.
- O, będziemy przejeżdżać przez Wieprz. Ile tu razy się przychodziło z wędką, na klenia. Łapało się pasikoniki i bez obciążenia na wodę, tak, żeby pływał po wierzchu. I taki kleń swoim dziobem: haps! spod gałęzi. Któregoś lata poszliśmy z chłopakami, co ja mówię, chłopy już normalnie duże z nas były i przyszli inni. Ale to nie były czasy, żeby się bić, oni mieli trzy gitary, my mieliśmy spirytus. Potem wino ryżowe się znalazło, bo to trzy tygodnie stoi i już jest. Ech, było – Emil milknie, zanurza się w tamto lato.
- Mógłbym mieszkać na wsi – odzywa się po kliku minutach – jadę do tej Warszawy i mi huczy, wszystko mi huczy. I jeszcze karetki wyją. A na wsi inaczej, choć też się zmieniło. Gospodarze nie mają już krów, ma jeden na kilka rodzin. To te klika rodzin zrzuca się na weterynarza i siano przynoszą, a ten jeden mleko dzieli. Niech będzie nawet i 10 litrów dziennie, choć bywa i czternaście. To na pięć rodzin po dwa litry przypada. A w skupie: pięćdziesiąt groszy za litr. A tak, sam krowę utrzyma i wszyscy mają. Bo gdyby mieli w sklepie kupować, to zapłacą po dwa złote za litr. A tak… – mówi Emil – ale zmienia się. Mam znajomego, co mieszka na wsi, to on zbożem w piecu w zimie pali. Tona zboża w skupie: 210 złotych, tona węgla: 540. To on za dwie tony sprzedanego zboża nawet jednej tony węgla nie kupi. To pali zbożem. Też przecież wysokoenergetyczne paliwo. Przejdź się po wsi zimą – mówi do mnie Emil – jak w piekarni pachnie.
Emil wyciąga piwo. Mocne, 9%.
- Masz – mówi – pociągnij sobie, ja na fajkę pójdę.
Piję piwo Emila. Niedobre i mocne. Ale piję. Jak domorosły antropolog.
Emil wraca, podaję mu puszkę, chwilę pijemy w milczeniu. W końcu mówi:
- Kiedyś mnie w Warszawie zatrzymali na 24. Że niby coś wiem, muszą się dowiedzieć. Wsadzili mnie do wozu, a z tyłu dochodzi głos: „czemu już nie można tak pałować, jak za dawanych czasów”. Skurwysyn taki. Brakowało mu. Ale dojechaliśmy na komendę i wziął mnie jeden taki na dół, kazał się rozebrać do slipek i obejrzał dokładnie, czy siniaków nie ma, obić. Oni do niego: „no co ty, serio?”, a on do nich: „znam swoją robotę”. Potem przyszedł do mnie i mówi: „kolego, jak cię nie wypuszczą do ósmej rano, to wal i się drzyj. O ósmej mają cię wypuścić”. Wypuścili o dziewiątej dziesięć. – Emil patrzy na mnie i  nie wiem, czy jest tak zmęczony, czy też mocne piwo poprawiło jego stan.
- Ale tam, mojego kolegę, Blacha miał ksywę, to zatrzymywali non stop. A wiesz skąd ksywa? – pyta. Nie wiem. – bo wszędzie blachy miał w ciele, co mu kosmici wszczepili. Spotykam go, a on mówi: szedłeś wczoraj przez skwer, a ja cię widziałem, bo znów mnie porwali i latałem. Z balkonu go porywali. Żeby jeszcze był pijany – śmieje się Emil – ale on trzeźwy jak świnia zawsze. I zawsze z balkonu go zabierali. I blachy wszczepiali. Mówię mu: weź daj się kiedyś przelecieć z nimi, a Blacha na to poważnie: nie, tylko mnie biorą.
- Może tylko trzeźwych brali – rzucam
- Może – śmieje się Emil – nie pomyślałem o tym.
Mijamy kolejne miejscowości, ściemnia się. Emilowi głowa opada na pierś, kołysze się. Patrzę na niego, na jego zmęczony profil, kołyszący się w takt pociągu, oświetlony pomarańczowym światłem z zewnątrz. Ma ciężki oddech, głowa wysoko podnosi się z piersi. Poranione palce trzymają puszkę piwa. W końcu uderza głową o stolik, budzi się.
- Zjadłbym bułkę z makrelą – mówi – nie, ze szprotką, poprawia się. Chcesz trochę? – pyta, grzebiąc w plecaku. Odmawiam. Wyciąga bułkę i foliową torebkę pełną szprotek. Podaje mi drugie piwo:
- Ty pij, bo jak ja zacznę to wszystko będzie w szprotkach – mówi – ja jem szprotki jak frytki – dodaje po chwili. Obserwuję go ukradkiem. Rzeczywiście.
Dojeżdżamy do Warszawy Wschodniej, mówię, że nie widziałem jeszcze dworca odnowionego. Emil mówi:
- pracowałem przy Euro jako ochroniarz. Nie do końca, na Paca, koło Wiatraka było takie miejsce, taki punkt dla wolontariuszy, przy monitoringu tam siedziałem, bo z tą endoprotezą, to bym niczego nie ochronił. Ale wszędzie monitor, kontrolki, to przysnąłem czasem, nudne to strasznie było. Raz mnie szef przyciął, dziesięć minut się dobijał zanim mnie dobudził. Mówi „chuchaj” to ja: chu, chu, ale nic nie było. Bo jak robota to robota. – przerywa, wyciąga komórkę, mówi:
- Słoneczko moje, kochanie, no nie wiem, nie spojrzałem. Wysiądę na Centralnym to dam ci znać. W kiblu byłem, jak konduktor przyszedł, nie zapytałem. Tak, niedługo. Ja ciebie też – wrzuca telefon do kieszeni – baby – rzuca ze śmiechem.
- Ta moja to mi mówi, że ja cham jestem, jak jej mówię, co chcę. „Ty chamie!” do mnie, a ja do niej: „prosty chłopak jestem, to mówię”. A ona swoje. I te, jak to się mówi, „uszy” ma, oj. Ja się na miseczkach nie znam, ani w ogóle, ale tak z siódemka, czy coś. I wiesz, dwadzieścia trzy lata starsza ode mnie, a ma je w takim stanie, no, nienaruszonym. Ale nie daje się nimi bawić – Emil posępnieje – jakiś uraz czy coś.

Koniec
Dojeżdżamy do Centralnego. Emil zabiera swój plecak. Przy drzwiach młoda kobieta siłuję się z drzwiami. Emil mówi:
- może panience pomogę? – popycha drzwi, ale się chwieje. Prostuje się, przepuszcza dziewczynę w drzwiach z uśmiechem, ale widzę, że go boli.
Wysiada. Ściskamy dłonie.
- Dziękuję – mówi Emil
- Do zobaczenia – odpowiadam
Oglądam się z ruchomych schodów. 
Rozmawia przez komórkę. "Z Krysią" - myślę.

© ydorius, 04’10’2012

piątek, 25 maja 2012

Hangout, czyli tam i z powrotem



Czyli jak spędzić kilka dni w miłych okolicznościach przyrodniczych mając zapewniony jeden nocleg i nie mając biletu na festiwal.

17.05
Na wstępie więc okazuje się, że przelot z rowerem tam i z powrotem to nie jest lekki kawałek chleba. To, że trzeba sprzęt rozparcelować na kawałki i upchać w pudle to normalka. To, że trzeba zapłacić za przyjemność zabrania roweru na pokład – już nie. Przypomniał mi się zeszły rok, gdy rower poleciał ze mną na wycieczkę po Beneluksie jako „sprzęt kempingowy” i nie dołożyłem wówczas do tego ani grosza. A za rower lecący z Detroit do Pensacoli (Floryda) trzeba słono zapłacić. Cóż, Ameryka najwyraźniej też się sypie, to osobny rozdział.
Po rozpakowaniu pudła w Pensacoli okazuje się jednak, że znakomity plan ma swoje minusy. Pierwszym jest brak pompki, którą pozostawiłem w Ann Arbor. Na szczęście mam obczajony sklep rowerowy w okolicy lotniska. Kupuję pompkę i umawiam się, że zatrzymają dla mnie jedno pudło rowerowe w przyszłym tygodniu. Ruszam do Gulf Shores, Alabama, („sweet home…”, „moon of…” ect.). Z moich wyliczeń wynika, że powinno to być około 40 kilometrów, ale potem przypominam sobie, że chyba jednak mil… W końcu docieram na kemping. Mam tu zarezerwowany jeden nocleg i pan w recepcji informuje mnie, że w tej chwili na więcej nie mogę liczyć. Trochę mnie to stresuje – jutro zaczyna się festiwal i wyobrażam sobie hordy niedomytych namiotowiczów zwalających się na mój kemping i zdeterminowanych, by wygryźć mnie z miejsca numer 91. Na razie dostaję kartkę z wydrukiem planu kempingu i mało pocieszającą notką głoszącą „nie dokarmiać aligatorów”. Nagle wizja niedomytych namiotowiczów wydaje mi się nawet przyjemna. Zasypiam, jakby miało nie być jutra.

18.05
Jutro nadchodzi zastanawiająco szybko, również za sprawą tego, że moje miejsce numer 91 pozbawione jest jakichkolwiek drzew, a temperatura w maju w Alabamie podchodzi pod 35 stopni Celsjusza. Namiot więc dość wcześnie zamienia się w szklarnię, a ja chcąc nie chcąc wypełzam na w miarę świeże powietrze. Przyglądając się kartce dotyczącej aligatorów dostrzegam też drugie ostrzeżenie: „Aligatory to niebezpieczne zwierzęta”. Dobrze, że mnie ostrzegli, bo już szedłem je dokarmiać.
Pierwsze kroki kieruję do recepcji, gdzie tym razem miła pani informuje mnie, że oczywiście nie będzie problemu z pozostaniem na kolejną noc, ale w tej chwili na więcej nie mogę liczyć. Myśląc, że dobre i to, ruszam na miasto w poszukiwaniu kawy, prądu i biletu na festiwal. Wszystko udaje się znaleźć bez problemu. O ile podejrzewałem, że z kawą i prądem (do podładowania komórki) nie będzie kłopotów, o tyle festiwal od dawna na stronie swej informował, że jest już sold out. Jednak ludzie z biletami ścielą się gęsto wzdłuż drogi na festiwal.
Wkraczam na teren. Miejsce jest bardzo malownicze, gdyż dwie z czterech scen zostały rozstawione na plaży, wśród palm, na bielutkim jak śnieg (i gorącym jak piekło) piasku. Dostępu do morza oczywiście bronią zasieki, bo choć do picia jest tylko woda o delikatnym smaku chmielu (Budweiser, Bud Light, Dos Equis), to wiadomo, że w upale po spożyciu ci, co mieli hangoutować mogliby przypadkiem utonąć. Jednak pobliskie wody Zatoki Meksykańskiej sprawiają, że atmosfera jest rajska. Dwie kolejne sceny ustawione są na lądzie. Te są zdecydowanie mniejsze, ale pobieżna lektura programu zapewnia mnie, że przy jednej z nich będę spędzał większość czasu.
Wpada mi w ucho niezły koncert zespołu Hey Rosetta!, a później szwendam się w oczekiwaniu na Chrisa Cornella. Widziałem go w zeszłym roku w Ann Arbor, bardzo przyjemnie się prezentuje jako pan z gitarą. Po „all night things” przypominam sobie, jak bardzo lubię Temple of the dog. Zanim jednak to nastąpi próbuję przekonać się – bez skutku – do Alabama Shakes oraz M.Warda. Słuchałem pojedynczych kawałków przed festiwalem i jak mnie do siebie nie przekonały wówczas, tak na koncercie też nie. Zaglądam jeszcze na scenę klubową, gdzie rozgrzewa się (w trzydziestostopniowym upale, heh) Paul Oakenfold. Przytupuję nóżką, ale mam wrażenie, że bez psychotropowych środków wspomagających nie kumam ¾ akcji.
Po Cornellu próbuję jeszcze słuchać Wilco, ale to też nie to. Ewidentnie jestem już w nastroju na Jacka White’a. Kulminacyjny ten koncert jest świetny. Rewelacyjnie zagrany, z werwą i życiem i wybuchowym (dosłownie) zakończeniem w postaci Seven nation army. Wracam na kemping pogwizdując ten chwytliwy riff.

19.05
Oczywiście tuż po przebudzeniu idę do recepcji, gdzie uzyskuję prolongatę noclegu na następny dzień („ale na nic więcej nie mogę liczyć”) i już przestaję się tym przejmować. Dochodzę do wniosku, że może Amerykanie tak mają. Że nic nie mogą obiecywać. Może ktoś im zabronił, czy coś? Może boją się, że wytoczę im proces, gdy mi obiecają i nie dotrzymają. Ciekawy to kraj, w którym mówi Ci się nie wprost, że może Cię zeżreć aligator, ale nie można obiecać noclegu na dwie noce z rzędu…
Trafiam na koncert Devils makes three, który okazuje się zwyczajnym, prostolinijnym country. Przytupuję trochę do taktu, w końcu jestem w Alabamie, gdzie indziej kurna miałbym słuchać country? Idąc na Gogol Bordello znów zahaczam o scenę klubową, gdzie produkuje się Skrillex. Znowuż nieco za mało psychotropów w mym krwi obiegu…
Hutz z ferajną jak zawsze w formie, cała plaża skacze i śpiewa wraz z nimi, jedyne, co mnie trochę dziwi to fakt, że jest w sumie niewiele ludzi. Poprzedniego dnia i na innych koncertach scena na której gra Gogol była zdecydowanie bardziej oblegana. Ale za to ci, którzy są, ewidentnie znają repertuar. Po godzinie szaleństwa nawet Budweiser smakuje jak nektar.
Powtórkę z rozrywki serwuje Flogging Molly – świetny koncert, bez pudła, z wykopem, że hej. Znów skaczę i macham, podśpiewuję, aż do chwili, gdy zauważam dwóch gości z puszkami Guinnessa. Nawet świetność koncertu nie może mnie powstrzymać. Po dobroci wydobywam z jednego z gości informację, gdzie można nabyć ten cud i po dziesięciu minutach znów jestem pod sceną, machając swoją puszką Guinnessa. Koncert przez to podoba mi się jeszcze bardziej. Oznacza to także, że czas wyboru między Budweiserem (o którym można powiedzieć tyle dobrego, że jest zimny i mokry) a Dos Equis (które mógłbym zareklamować jako „Probably worst beer from Mexico”) dobiegł końca. Trzeci dzień festiwalu będzie należał do wytworów europejskiego browarnictwa, ha!
Przenoszę się pod główną scenę, gdzie rozstawiają się Red Hot Chilli Peppers. Nie spodziewam się wiele po tym koncercie i tyleż otrzymuję. Bardzo dobrze sprawdza się Josh Klinghoffer, którego polubiłem już za kolaborację z Frusciantem na solowych płytach tego ostatniego. Pozostali członkowie zespołu wyglądają na zmęczonych i wypalonych. Najbardziej dziarsko trzyma się Flea, który prezentuje dla przykładu bardzo potrzebną basiście umiejętność chodzenia na rękach. Szkoda, że nie gra w tym samym czasie. Lecz już Kiedis wygląda, jakby się ledwo stał na nogach, zaś zamiast Chada Smitha mógłby być hologram… Na plus należy zapisać jednak to, że Anthony coś zrobił ze swoim wokalem i dociągnął do końca bez zadyszki (co jeszcze kilka lat temu nie byłoby takie oczywiste). Sprawdziło się też postawienie na przeboje, dostaliśmy więc Californication, Give it away czy Under the bridge. Ale magii nie było. Wracając na kemping nuciłem – nieobecne niestety na koncercie – Breaking the girl.

20.05
Tradycyjne wydłużenie pobytu na kempingu „Przyjaciel Aligatora”. Dziś w zasadzie nastawiam się na jeden tylko koncert: Flaming Lips, którzy mają zagrać Dark side of the moon. Zaznaczam sobie też Young the giant oraz Cage the elephant i ruszam.
Załapuję się na bardzo przyjemny koncert Delta Spirit, tym przyjemniejszy, że wspomagany irlandzkim piwem. Jednak zarówno Giant jak i Elephant rozczarowują. Takie pitu pitu trochę, z machaniem grzywką, dałby Pan, żeby jedną. Szwendam się między scenami w poszukiwaniu sensu życia i w oczekiwaniu na Flaming Lips. W końcu docieram pod właściwą scenę, wykopuję sobie dołek w piasku (jak zresztą wszyscy dookoła; przypominamy kolonię żółwi) i leniwie dopijam piwo w straszliwym gorącu.
To, co się dzieje potem, jest jak zupełnie porąbany sen. Widziałem w życiu kilka niezrozumiałych koncertów, koncertów psychodelicznych, koncertów w trakcie których działy się dziwne rzeczy, ten koncert zostanie jednak ze mną na zawsze. W zasadzie nawet nie sposób opisać co się działo, była to bowiem nieustanna zabawa i rozpierducha. Począwszy od wokalisty występującego w wielkich rękawicach stylizowanych na niedźwiedzie łapy oraz w srebrzystej pelerynce, poprzez kamerzystów przebranych za niewiadomo co, wielkie balony wypełnione dolarami, strzelanie ze strzelb z konfetti w scenę oraz głośniki, aż po czirliderki, latający papier toaletowy, dosiadanie dmuchanego rekina i zupełnie odjechane wizualizacje. W zasadzie po tym wydarzeniu dodałem Flaming Lips do krótkiej listy zespołów, które mogłyby występować dowolną ilość razy na wszystkich festiwalach, na jakich zdarzy mi się być.
Oszołomiony idę jeszcze zobaczyć Dave Matthews Band, ale po Flaming Lips już nic nie jest takie jak dawniej, nucąc więc refren „brain damage” ruszam do roweru.
I tu napotykam na niemiłą niespodziankę, gdyż ktoś najwyraźniej przerzucił mój rower na drugą stronę ogrodzenia, do którego go przypiąłem. Rower zabezpieczony był elastyczną linką, więc przy odrobinie wysiłku można było nim rzucić. W wyniku tego zdarzenia ucierpiała opona, rozdarta – jak się okaże przy świetle dziennym – aż do dętki. Wrócić jednak na szczęście na kemping się da, więc robię to i idę spać, postanawiając zająć się następnego dnia problemem opony.

21.05
W dalszym ciągu nie nadruszony przez aligatory, ale za to zupełnie obleziony przez alabamskie ślimaki, zajmuję się od rana wehikułem. Muszę dziś przejechać kilka kilometrów, postanawiam więc – po zdalnej konsultacji z Darkiem, fachowcem od rowerowych zniszczeń wszelakich – zakleić oponę od środka wytrzymałą taśmą. Co w zasadzie się udaje, ale przy okazji urywam wentyl od dętki. Tego nie mam szansy naprawić za pomocą zasobów, które mam, postanawiam więc udać się po pomoc. Dzięki temu poznaję Dobrego Człowieka Jake’a, mojego sąsiada z kempingu. Dobry Człowiek Jake pochodzi z Indiany i z miejsca zgadza się na moją propozycję, by zawiózł mnie swym volvo do najbliższego sklepu rowerowego – który (jak okazuje się, gdy do niego dojeżdżamy) okazuje się być nieczynny w poniedziałki. Zawracamy więc w kierunku Walmartu, gdzie nie mają opon i dętek, ale wiedzą, gdzie mają. Ruszając pod wskazany adres wpadamy z Dobrym Człowiekiem Jake’em w megakorek ludzi chcących opuścić Gulf Shores jedyną rozsądną drogą. Posuwając się z prędkością 20 centymetrów na minutę czuję się jak rodak uwięziony na Zakopiance. W końcu, po dwóch godzinach spędzonych ze mną w samochodzie nawet Dobry Człowiek Jake ma dość. Na szczęście korek się przerzedza i udaje nam się dojechać do miejsca, gdzie powinni mieć gumowe utensylia (rowerowe, żeby nie było).
Wyboru wielkiego nie ma, z ciężkim sercem wybieram odpowiednią oponę i dętkę. Nie ma jednak dętek z wentylem presta, są tylko z wentylem schrader. Wydawać by się mogło, że w sumie co za różnica, gdyby nie to, że moje koła są dostosowane pod wentyle presta – średnicowo węższe od schraderów o jakieś 2 milimetry. Po dotarciu na kemping i podziękowaniach dla Dobrego Człowieka Jake’a (oraz przeprosinach w kierunku jego dziewczyny), przez następne półtorej godziny sprawiam, że obręcz tylnego koła jest w stanie przełknąć wentyl schrader. W praktyce oznacza to wiercenie w obręczy tak długo kluczem do górnego zamka mieszkania w Ann Arbor (idealna średnica), że w końcu dziura jest na tyle szeroka by przepuścić wentyl. Dalej jest już z górki. Składam rower do kupy, wymeldowuję się z kempingu i ruszam w trasę.
Mam w zasadzie jeden cały dzień do dyspozycji przed powrotem do Michigan. Sprawdziłem sobie, że niezbyt daleko od Pensacoli, nad samą Zatoką Meksykańską powinien być miły kemping (zdjęcia kempingu były zachęcające w każdym razie – zero aligatorów, drinki z palemką, brak utopionych Kubańczyków, ect.). Wyjeżdżam nieco później niż zamierzałem, wiercenie kluczem i peregrynacje z Dobrym Człowiekiem Jake’em zjadły mnóstwo czasu, ale jestem dobrej myśli. Obliczam, że muszę zrobić jakieś 50 mil i powinienem znaleźć kemping. 50 mil – to brzmi znacznie lepiej niż 80 kilometrów…
Po drodze dopada mnie nieunikniona burza – po tylu słonecznych dniach w końcu musiało się to wydarzyć. Zatrzymuję się pod jakimś daszkiem doczepionym do sklepu wielobranżowego, gdzie idąc śladem prawdziwego (zmotoryzowanego) bikera kupuję piwo Miller High Life. Żadnego High Life nie czuję (Millera na szczęście też nie), ale za to nawiązuję przyjemną konwersację z bikerem, który mówi mi, jak najłatwiej jest trafić na most wiodący z Pensacoli ku półwyspowi z przyjemnym kempingiem. Korzystając z przerwy w opadach ruszam zgodnie z jego wskazówkami i rzeczywiście trafiam bezbłędnie. Most jest dość długi, gdyż liczy sobie 4 kilometry, ale jestem zdeterminowany dotrzeć do celu. Wszędzie gdzie nie spojrzę, zbierają się burzowe chmury, na moście też solidnie wieje, na tyle solidnie, że zrzuca mi okulary pod koła najbliżej jadącego samochodu. Głuchy odgłos „chrup” jest nieprzyjemny dla ucha i ducha.
W końcu, po krótkich błądzeniach docieram na właściwą – jak mi się wydaje – drogę. Jak sprawdzę później, przejechałem wówczas właśnie dziewięćdziesiąty kilometr (ze 106 zrobionych ostatecznie tego dnia) i jest mi już zupełnie wszystko jedno. Słucham na mp3 „Let love in” Nicka Cave’a i chyba trochę podśpiewuję razem z nim, sądząc po zachowaniu mijanych osób. Myślę, że można się zdziwić słysząc za plecami chrapliwe „do you love me?” albo „i’m very very hungry that i’m sorry dog”. Tymczasem tam, gdzie powinien pojawić się kemping, mijam istnie fatamoganowy krajobraz złożony głównie z wydm i Zatoki Meksykańskiej. Zatrzymuję się koło jakiegoś samochodu, przy którym dłubie kobiecina i pytam się którędy na kemping. Wzrusza ramionami i mówi, że nie wie, ale ludzie to panie na plaży śpią. Jadę jeszcze kilka kilometrów, ale gdy napotykam na tabliczkę głoszącą, że przez następne 7 mil droga może być nieco zasypana piachem, poddaję się. Będę spał na dziko na plaży.
Pozostaje jeszcze kwestia aprowizacji – liczyłem, że nabędę coś do jedzenia i picia na widmowym kempingu, tymczasem wygląda na to, że muszę się cofnąć do najbliższego miasteczka. Z niejakim trudem docieram do rogatek, kupując w napotkanym subwayu wielką kanapę ze wszystkim i postanawiając zostawić połowę na śniadanie. Zaopatruję się też w dwa piwa (surowo wzbronione na plaży – zapewne tak samo surowo, jak rozbijanie namiotów) i ruszam na upatrzoną miejscówkę.
Pogoda tymczasem robi się naprawdę nieciekawa, lecz i tu mam szczęście w nieszczęściu: burza jest bowiem wszędzie dookoła – jak tylko okiem sięgnąć z każdej strony biją pioruny – ale nie nade mną. Nade mną jest spłachetek czystego nieba, czekający spokojnie aż rozbiję namiot.
Docierając na upatrzone miejsce zdaję sobie sprawę, że nie mam co zrobić z rowerem, postanawiam więc z nim spać w namiocie. Wizja, że ktoś na środku mojej fatamorgany zabiera sobie rower albo dla zabawy robi mu krzywdę jest zdecydowanie gorsza niż wizja spania przytulonym do opony (zwłaszcza nowej). Zabieram więc rower na plażę i rozbijam namiot.
Wśród miejscowej zwierzyny szybko rozchodzi się wieść, że zawitał jakiś stałocieplny. Jestem atakowany przez tak masakryczne ilości komarów, że przypominają mi się ich estońscy kuzyni (estońskie komary są wielkie jak krowy i nalatują całymi oborami). Rozbiwszy namiot i wprowadziwszy rower do środka, muszę się zmierzyć z jeszcze jednym moskitowym problemem – w namiocie już jest ich z setka. Atakują ławą, zakładam więc bluzę z kapturem i długie spodnie, co przy trzydziestostopniowym upale sprawia, że czuję się jak Eskimos w tropikach. Najpierw odcinam im drogę ucieczki, a następnie metodycznie tłukę, pocąc się jak mysz. Przy kolejnym martwym insekcie dochodzę do wniosku, że przydałoby się coś o większej powierzchni rażenia i przypominam sobie, że jeszcze w Detroit kupiłem na drogę kryminał napisany przez niejakiego Richarda Castle’a. Nawet tytuł, zważywszy na mój spocony i zmęczony stan – „Heat Rises” – wydaje się bardzo adekwatny. Poza tym – gdzie kryminał, tam musi być i trup, nawet jeśli jest to trup komara.
Po dwudziestu minutach holocaust jest zakończony – ostatni moskit pada przygnieciony potęgą słowa. Rozbieram się, przytulam do opony i zasypiam.

22.05
Nie śpię spokojnie. Co i rusz wydaje mi się, że przychodzi do mnie straż przybrzeżna, by aresztować, zdaje mi się, że wokół szwendają się jakieś zwierzęta, a ponadto rower strasznie się rozpycha i chrapie. Obiecuję sobie, że pierwszy i ostatni raz śpi ze mną.
W każdym razie o 5:30 jestem już na nogach. Przy świetle poranka tłukę Richardem Castlem dwie ostatnie żałobniczki i świadkinie nocnej masakry i postanawiam iść się wykąpać. Po burzy oczywiście ani śladu, Zatoka jest piękna i przejrzysta. Rozbieram się i wskakuję nago do wody, zastanawiając się jak bardzo jest to nielegalne na plaży w Santa Rosa, Floryda. Liczba złamanych zakazów w każdym razie rośnie, nie powiem, żebym nie odczuwał z tego powodu satysfakcji. Kąpię się i wychodzę z wody. Akurat, gdy kończę zwijać namiot i spokojnie zasiadam na plaży, zaczynają się patrole straży. Kolejny przejaw szczęścia.
Zjadam kanapkę z subwaya, na której miałem wątpliwą przyjemność się przespać, gdyż nie wygląda już tak świeżo i radośnie jak poprzedniego dnia. Jakoś zupełnie mi to nie przeszkadza. Gapię się jeszcze w przestrzeń ze dwie godziny i ruszam w kierunku Pensacoli, mijając pierwsze grupki żywych ludzi.
Zatrzymuję się jeszcze po drodze w przydrożnym sklepie, by uzupełnić płyny w organizmie (tym razem stawia mnie na nogi woda o nazwie Blue Ribbon). Przy okazji dostaję materiał do przemyśleń nad swoim obecnym wyglądem i konstytucją, gdy odmawiam przyjęcia dolara jałmużny od pewnego czarnoskórego… Chyba rzeczywiście muszę wyglądać jak kupka nieszczęścia, choć zupełnie nie licuje to z moim stanem ducha – nocleg na plaży, nocna burza, poranna kąpiel – wszystko to sprawia, że czuję się wspaniale. Nawet podłe amerykańskie piwo smakuje nieźle.
Docieram wreszcie do przedostatniego punktu podróży – sklepu rowerowego, gdzie uzyskuję obiecane pudło. Rozkręcam rower, pakuję go i przez następnych 40 minut doświadczam wątpliwej rozrywki niesienia dwudziestodwukilogramowego ładunku na lotnisko. To, co wydawało się króciutką trasą ciągnie się teraz w nieskończoność. Docieram, oddaję rower na bagaż i orientuję się, że do odlotu mam godzinę. Nie bardzo mam czas na zmianę koszulki, ustawiam się więc w kolejce do skanera w tym, w czym jechałem, a potem niosłem rower. Nauczony doświadczeniem zdejmuję buty, pasek, opróżniam kieszenie – na próżno. Skaner pokazuje, że mam na ciele kilkadziesiąt podejrzanych elementów. Pot. Skaner po prostu pokazuje mój pot!
Wyjaśnienia nie bardzo się na cokolwiek zdają – w końcu nie po to człowiek pracuje latami na swój wizerunek terrorysty, by w końcu z niego nie skorzystać. Zostaję więc na lotnisku w Pensacoli poddany swoistej kontroli osobistej, w trakcie której bardzo ostrożny mężczyzna o twarzy zmartwionego rosomaka dokładnie bada mi każdy centymetr ciała… Na szczęście nie muszę się do tego rozbierać, ale najwyraźniej muszę go zabawiać rozmową, gdyż wnikliwie pyta mnie o koncerty, na których byłem. Logiczne – w końcu gdybym spędził ostatnie cztery dni w piwnicy z kolegami spiskowcami konstruując bombę zdolną wysadzić kluczowy lot z Pensacoli do Atlanty – nie wiedziałbym co zagrał Jack White. W końcu, gdy nawet drugi skaner mówi, że nie ma na mnie śladów C4, nitrogliceryny, heroiny ani muchozolu, puszczają mnie wolno. Mogę wrócić do domu.

sobota, 5 maja 2012

Dlaczekokokoko?



Posłuchałem (dwa razy, raz z ciekawości poznawczej – a bodaj by ją dunder świsnął – raz w ramach walorów edukacyjnych) przyśpiewki naszej na Euro 2012. I jakże się cieszę, że jednak nie będzie mnie w kraju w czasie, gdy radosne to wydarzenie rozpali głowy kibiców do tego stopnia, że zaczną zgodnie śpiewać owo kokokoko.
Gdy słuchałem tego utworu w ramach ciekawości poznawczej, w pewnym momencie przepaliły mi się obwody: zacząłem śmiać się i płakać równocześnie. Bo jest to zarówno śmieszne, jak i żałosne. Śmieszne jest to, że wciąż praktykuje się smsowe konkursy każąc wybierać ludziom coś, co będzie później wizytówką naszego kraju (niejako, boć reprezentacja piłkarska taką wizytówką siłą rzeczy nie jest). Po pierwsze więc każe się ludziom wybierać z pewnego z góry przygotowanego zestawu, w którym orłów (a nawet orłów cieniów) po prostu nie ma. Ponoć zgłosiło się ponad sto zespołów, kto wybierał więc finałową dziesiątkę, z której co jeden przebój to większy ból zębów? Po drugie, zgodnie z prawem Kopernika-Grishama gorszy pieniądz zatryumfuje nad lepszym, więc w tego typu rywalizacji można się spodziewać, że zostanie wybrany utwór możliwie najgorszy – z najprostszą linią melodyczną, rymem częstochowskiem (dla przykładu rym: uda – Smuda. Piękne) oraz po prostu najbardziej idiotyczny („zdobywajcie gole i będzie po sprawie” – jakże bym chciał, by był to głos ludowej naiwności).

I myślę sobie, że jakoś to tak jest, że w świecie nawet takie głupoty jak przyśpiewki zleca się komuś i od tego kogoś się wymaga. Że to takie proste. Że nie trzeba palić się ze wstydu, gdy znów w smsowym konkursie wygra coś, co bez żenady i na trzeźwo przez usta raczej nie przejdzie. I przecież na litość, nie chodzi o to, by wynająć Pendereckiego z Greenwoodem czy Kilara z Preisnerem i Możdżerem w ramach wisienki na torcie, by stworzyli coś, co kibicowi przez usta nie przejdzie, ze względu na bogactwo dźwięków i zaskakujace pasaże...
Pojawiły się w Internecie głosy, że przecież to przyśpiewka, więc musi być prosta, skoczna żwawa i z przytupem. Łatwo ma się śpiewać, a cóż prostszego wszak od kokokoko, nawet w sumie można reszty nie pamiętać, ta echolalia jest już wystarczająca, by wiedzieć, że dopingujemy drużynę, co to nie od kury (pardon: kaczki) pochodzi i swój język ma. Podsłuchałem jednak ostatnio taką piosenkę i doszedłem do wniosku, że nawet popowe proste dźwięki można ułożyć tak, by miały klasę.
Czemu więc się nie da, skoro się da?

poniedziałek, 26 marca 2012

Muz



Tyle czasu spędzamy wśród dźwięków nie rozumiejąc tego, co się z nami dzieje. Wydaje mi się, że nikt nie ogarnia tego świata bez granic i zasad. Niektórzy skupiają się na formalnej stronie muzyki, inni stawiają na jej emocje. Nieliczni doszukują się śladów matematyki, są tacy dla których muzyka to tylko uporządkowany szum, otaczający ich każdego dnia. Rozbijając muzykę na kawałki zachowujemy się jak ślepcy, którzy napotkawszy słonia próbują go opisać przez fragmenty, z którymi się zetknęli – i choć każdy z nich miał rację, to razem jej wszak nie mieli.
Wydaje mi się ciekawe, choć nieistotne, dlaczego muzyka tak oddziałuje na ludzi. Nieistotne w tym sensie, że to robi. Na pewno stoją za tym skomplikowane procesy psychofizyczne, uruchamiają się ośrodki w mózgu, gdzieś sączy się jakiś hormon. Czytałem trochę o tym i choć byłą to bardzo zajmująca lektura, miałem wrażenie obcowania z tańczeniem o architekturze.
Ze społecznego punktu widzenia bardzo frapujące jest czemu większość ludzi zatrzymuje się na tym poziomie muzyki, o którym lubię myśleć jako o uporządkowanym szumie – coś zawsze dociera do naszych uszu, zazwyczaj jest to zgiełk bez ładu i składu – więc włączmy radio i uspokójmy słuch czymś, co ma formę. Nawet jeśli nie za specjalnie ma treść. Może dlatego, że aby wyrwać się z zaklętego kręgu zdobywców Grammy i powtarzanych do znudzenia kolejnych singli „znakomitych” muzycznych produkcji, potrzeba jest mnóstwo czasu, zacięcia i zainteresowania. Większości zapewne po prostu nie stać na ten luksus – wydatku dodatkowych godzin na odkrycie czegoś nowego, bez gwarancji, że coś się znajdzie. Ludzie pozwalają więc sączyć w swe uszy co popadnie, podobnie jak przyjmują szum autostrady czy klimatyzacji.
Marketing muzyczny to większe zło. Planowanie co ma się pojawić w eterze, w jakiej formie, dlaczego dla radia najlepsze są trzy minuty z niewielkim kawałkiem i jak ułożyć fragmenty muzyczne na płycie, by kupiła ją większa liczba ludzi – przechodzi mnie dreszcz, gdy o tym myślę, choć sam padam ofiarą tych sprytnych pułapek. Strasznie trudno jest trzymać gardę i nie dać się zarazić niczemu. Docierały do mnie i będą docierać różne rzeczy, które znajdują się w mainstreamie – od czasu do czasu pozostanie tylko ta wątła przyjemność, że słuchało się czegoś zanim stało się to modne. Taka minihipsterka dnia codziennego. Czasem – na złość marketingowcom – słucham czegoś zupełnie niewyjściowego. Jakiś trwających po kilkanaście minut suit, niemieszczących się w żadnej radiowej ramówce, albo dźwięków z marketingowego piekła rodem – z piekła industrialnego, zamarzniętego, pustego, diabolicznego. Nie ma w tym niczego z umartwiania się – mój mózg (słuch?) potrzebuje stymulacji z różnych stron. Czasem potrzebuje się zanurzyć w głębszych otchłaniach.

Wciąż doceniam albumy. Lubię ich słuchać od początku do końca. Niektórych z sentymentu, gdyż w czasach, gdy zaczynałem ich słuchać, nie było możliwości łatwego skoczenia od piosenki do piosenki – pamiętam układ poszczególnych utworów i gdy przypadkiem wrzuci mi się opcja mieszania piosenek, czuję się jak wieloryb po złej stronie brzegu. Niby wszystko jest – morze, piasek, niebo – ale zdecydowanie nie na swoim miejscu. Niektórych albumów nie da się oczywiście słuchać inaczej niż zostały ułożone, choć to „nie da się” nie jest kategoryczne. Pamiętam, że kiedyś dostałem kasetę z V symfonią Beethovena, którego uwielbiałem i zgłębiałem metodycznie, począwszy od najprostszych utworów, po te bardziej skomplikowane. Traf chciał, że w pirackiej tej kasecie (zresztą – czy byłoby to zupełnie niemożliwe, gdyby kaseta była licencjonowana?), ktoś źle zamocował taśmę, w taki sposób, że strona A, zawierająca wedle opisu dwie pierwsze części, zawierała dwie ostatnie. Strona B zaczynała się od części pierwszej. Ponieważ byłem bardzo młody i nigdy nie słyszałem V symfonii w całości na żywo, uznałem, że część III jest częścią I, zgodnie z opisem. Słuchałem tej kasety bardzo często. Któregoś dnia usłyszałem V symfonię na koncercie – jakże obrazoburczo brzmiała ta I część na początku! Ta-ta-ta-dam, ta-ta-ta-dam! Słynne wejście V symfonii było dla mnie zawsze jej środkową częścią. Całe lata mi zajęło, nim mogłem wysłuchać V symfonii we właściwej kolejności; czy jest jednak dziwne, że nadal czuję smak tamtej kasety?
Lubię też single, mam nadzieję, że powrócą w pełnej glorii, tak, jak powracają płyty winylowe. Lubię to, że w przypadku singli artyści musieli się trochę wysilić i znaleźć coś, co wciąż czasem nazywa się stroną B, choć jeśli nie jest to singiel winylowy, żadnej strony B oczywiście nie ma. Płyta CD jest równie dwustronna co wstęga Moebiusa. Czasem jednak artyści nie chcą znaleźć dodatkowych utworów i bardziej zależy im na integralności całego albumu niż na singlu. Pamiętam, jak w jakimś wywiadzie któryś z członków System of a down narzekał na single – wychodzi cały album a ludzie wciąż chcą czegoś więcej na singlu. Cóż – ja chcę. Czasem strony B zawierają niedokończone utwory, które nierzadko są swoistymi drzwiami, dzięki którym możemy obejrzeć warsztat muzyka – jakby puszczał oko i mówił: „zanim skończyliśmy pracować nad tą piękną podłogą, wyglądała ona tak” – pokazując nam rząd nieheblowanych desek. Czasem któryś z artystów się postara i na singlu zamieści tyle utworów, że nic tylko przebierać i wybierać – dla przykładu świetny singiel „Kissing the Sun” Young Gods zawiera siedem wersji tego utworu i trwa blisko 40 minut. Singiel „Head like a hole” Nine inch nails zawiera 11 utworów trwających łącznie blisko godzinę. Na okładce napisano „maxi-single”. Rzeczywiście, maxi.
Później większość stron B znajduje swoje miejsce na składankach, lecz tam już nie smakują tak samo. To przyjemne, że wraz z piosenką, która jest mniej lub bardziej, ale jednak rozpoznawalna, dostajemy utwór wygrzebany z piwnicy, spod sterty, niedokończony lub kompletnie przearanżowany, może nawet słaby. To w gruncie rzeczy nieistotne, istnienie tego utworu zależy od konkretnego singla. Czuję się trochę tak, jakbym dostał na chwilę pod opiekę zagrożony wymarciem gatunek.
Nie wiem, czym jest muzyka, wiem tylko, że jest niezwykle potężna. Moja piętnastomiesięczna córka tańczy, gdy pojawiają się dźwięki, czasem śmiejąc się w głos. Druga córka – blisko jedenastoletnia panna – nie rozstaje się z odtwarzaczem mp3 i gdy czasem coś puszczam staje za mną i pyta się „tato, czy ja to mam?”. Chodzimy na koncerty, słuchamy płyt, mp3, winyli. Nie wiem, co dokładnie ze mną robi muzyka, ale niech robi to dalej.

m,
.y.

P.S. Pisząc ten tekst słuchałem płyty „Rivers arms” zespołu Balmorhea. Oczywiście polecam.

piątek, 27 stycznia 2012

Truchło kózki na przejściu dla pieszych


Zastanawiające jest nad jak wieloma rzeczami człowiek się nie zastanawia (powtórzenie zamierzone). Nie, to nie będzie wpis o polityce, bo choć żałuję, że nie ma mnie w kraju (poprotestowałoby się w słusznej sprawie), to chyba na razie nie mam siły na zmierzenie się słowem z arogancją polskich włodarzy.
Nie, będzie o dzieciach i – jakżeby inaczej  – literaturze.

Otóż Dziubek od czasu do czasu wymaga interakcji, więc radośnie tarzamy się po podłodze, rozmawiamy ze sobą czy słuchamy muzyki (biedny Dziubek też musiał polubić Black Flag). A prócz tego, jako stworzenie chodzące, Zosia co i rusz znosi różne przedmioty. Czasem jest to coś do jedzenia, czym się chce podzielić (przy czym warto zauważyć, że kryptonim „rzeczy do jedzenia” obejmuje prócz żywności także ścierki, ołówki, opakowania, chusteczki, lubczasopisma itp.), czasem jest to literatura.
I ja właśnie o tym. Dziubek posiada kilka książeczek. Część po polsku, część po angielsku. Niektóre z nich zostały już nadruszone zębem powiedzmy, że czasu. Siedząc sobie za którymś razem i przeglądając książeczkę drugiej świeżości, uderzyło mnie jak gromem.
Zastanawialiście się kiedyś albo trzymaliście w rękach niemowlęcą książeczkę? Wiecie w ogóle co tam jest? Powiem Wam. W przeważającej ilości występują zwierzątka i roślinki. Słodkie, prawda? Krówki, koniki, króliki, marchewki, gruszki, ananasy ect.
I tak się zastanawiam: po cholerę małemu dziecku, mieszkającemu w mieście (!) powtarzana do znudzenia wiadomość jak wygląda krówka? Albo kózka. Albo owieczka. Przecież te dwie ostatnie i tak będą mu się mylić do późnej starości, jeśli przypadkiem nie będzie epidemii koziej grypy, co zaowocuje tym, że w Internecie i TV będzie mnóstwo trucheł kózek… Kiedy moje dziecko ma szansę zobaczyć krówkę? I jak długo w życiu swem miastowem będzie tą krówką oczy cieszyć? Doszedłem do wniosku, że książeczki niemowlęce i dziecięce to chyba jakaś chorobliwa propaganda dziewiętnastowiecznej chłopomanii…
Co więcej, pakuje się do głowy jak wygląda krówka („Łaciata”, „Daje mleko”, „To cielęcinka, lubisz cielęcinkę”), a nie mówi się – dla przykładu – nic o pierwszeństwie na rondzie! A przecież z rondem będzie miało miastowe dziecko do czynienia milion razy częściej niż z krówką.
Jest jeszcze drugi aspekt tej sprawy, żaba, którą trzeba przełknąć w latach późniejszych, gdy dziecię już wie, jak robi krówka i jak w pierdylionie (dziękuję, Noido, za to słowo) kreskówek zobaczy już słodziutkie prosiaczki. Mówię o wyprawie do sklepu, gdzie w końcu dociera się pod ścianę garmażeryjną, po sufit wyładowaną, hm, jakby to powiedzieć… Co to jest? To siedem ton martwej krówki, kochanie. Tu leżą cielaczki, tu prosiaczki. Kaczuszki, kurki, indyczki.
Everyone I love is dead.
Tak, tak, wiem felieton (czy wpis) lekkim powinien być, ale naprawdę, serio: po cholerę to epatowanie nierogacizną i przeżuwaczami? Warzywa jeszcze rozumiem – choć i tak nieuchronnie (i szybko) nadchodzi moment gdy nawet najbardziej uśmiechnięta marchewka nie jest w stanie sprawić, by dzieciak zjadł warzywo jakiekolwiek. Ale przynamniej nie trzeba się płonić w zieleniaku, no i dobrze jest wiedzieć, że białe to pietruszka, chyba, że bardzo bulwiasta – wówczas taka pietruszka to seler. Oczywiście, ogólne pojęcie o tym jak wygląda konik i czym się różni od innych zwierzątek jest dobre i potrzebne, ale bez przesady z tym…

No. Właśnie. Tak więc, Dziubku, to jest przejście dla pieszych, a to jest okładka pierwszej płyty Pearl Jamu. Powtórz. :-)

m,
.y.

czwartek, 12 stycznia 2012

Smutek emigranta



I. Praktyka

Po kilku miesiącach spędzonych na obczyźnie zacząłem rozumieć smutek emigrantów. Oczywiście, w moim przypadku smutek ten jest powierzchowny, w końcu z punktu widzenia ludzi, którzy opuścili strony macierzyste lata temu, siedzę tu tylko chwilkę. W zasadzie to nawet tak to odczuwam – nie tęsknię za Polską. Nie tęsknię w takim sensie, żeby mi brakowało wszystkiego, czego doświadczacie na co dzień. Czytam polskie gazety w Internecie, zaglądam na fejsa, komunikuję się czasem za pomocą skype. Odkryłem w lokalnym sklepie kefir (co prawda na butelce jest napisane: „our family made the first Lifeway Kefir – just 10 years after we came to the US from our native Russia”, co rani me uczucia do głębi. Kefir? Rosyjski? Przecież kefir to rdzennie polski napój! To nawet źle wygląda po rosyjsku: кефир, bardziej przypomina napis keczup, phi), różne inne produkty również można nabyć. Jest sklep polski, wspominany na tych łamach kilkakrotnie, mniej bądź bardziej lokalni Żydzi produkują ogórki prawie-że-kiszone. Pogoda podobna do polskiej, czyli takie ni pies ni wydra. A nawet złota polska jesień wyglądała ostatnio w Michigan lepiej niż oryginał. Można się odnaleźć.
Nie, smutek nie wypływa z braku czegoś materialnego. Uważam, że człowiek ma świetne mechanizmy przystosowawcze, a przecież nie rzuciło mnie na Spitsbergen, do Urugwaju, czy jakiegoś innego miejsca, w którym zwyczaje ludności są zupełnie inne i niezrozumiałe (bądź nie ma takowej ludności w ogóle). To raczej kwestia stanu zawieszenia i życia poza czasem.
W pewnym sensie siedzimy tu jak z wyrokiem. Dokładnie wiemy kiedy to się skończy, zapakujemy się do samolotu i wrócimy. Nie odliczam dni pozostałych do końca, ale i tak wiem. Czuję się jak człowiek mieszkający w wynajętym mieszkaniu (to zły przykład – mieszkam przecież w wynajętym mieszkaniu), który wie, że niedługo je opuści. I choć farba odłazi ze ściany i zepsuła się spłuczka w toalecie, to przecież nie ma sensu naprawiać – zaraz się stąd zniknie i nie będzie sobie trzeba zawracać tym głowy. I czeka się. Dzień w dzień obserwując farbę i słuchając wody, czeka się na koniec wyroku, kiedy już będzie można opuścić lokal i zająć się prawdziwym życiem. I tu jest clue problemu: moje prawdziwe życie jest w kraju i w takim sensie odczuwam smutek. To tutaj jest przygodą, wycieczką, zdobywaniem nowych doświadczeń, próbowaniem własnych umiejętności porozumiewania się w obcym języku, przebywaniem z własną progeniturą (choć, jak stwierdził bodaj Twain „dzieci to zakała ludzkości” i jest to czysta prawda).
Myślę, że zupełnie inaczej jest, gdy się podróżuje. Widzi się co i rusz coś nowego, odmiennego, zmysły zostają zaspokojone – nic dalszego od poczucia mieszkania w wynajmowanym mieszkaniu.
Widzę, jak kiwacie głowami ze zrozumieniem mówiąc do siebie: „tak tak, wyrok, męczy się biedak, jest nieszczęśliwy”. Nic dalszego od prawdy. Jest mi tu zadziwiająco dobrze i normalnie. Staram się żyć normalnie (a staranie się jest dla mnie cnotą samą w sobie). Nie wstaję co rano i nie mówię „Boże, kiedy to się skończy” nalewając sobie kielicha i płacząc w kątku, gdy nikt nie patrzy. Jednak ten stan zawieszenia i to poczucie, że życie jest gdzie indziej napawa mnie smutkiem. Lekkim, ciągnąco-szarpiącym wewnętrzne żyłki, lecz nieustannym smutkiem.

II.    Teoria

Wydaje mi się, że ten stan jest dla emigrantów dość powszechny. Ile razy słyszałem opowieści o ludziach, którzy „dziesięć lat już tu mieszkają a nadal nie nauczyli się jako tako po polsku”. Czy po angielsku. Czy portugalsku. A po co się uczyć obcego języka (obcego!), skoro nie jest się stąd. Takie sytuacje zdarzają się przecież nawet wśród osób, które wiedzą, że do swojego kraju nie wrócą. Kupił człowiek dom, założył rodzinę, pojawiły się dzieci i samochody, a on wciąż potrzebuje pomocy przy załatwieniu sprawy w banku lub w przedszkolu... To taki rodzaj odłażącej farby. Ich obecne życie jest życiem poza czasem, jakby nie liczyło się do ogólnej rachuby. Jakby można było wrócić do domu po iluś latach spędzonych gdzie indziej i miało się okazać, że tych lat nie było, wyjechało się wczoraj, jest się starszym o jeden tylko dzień. Czy nie może to napawać smutkiem, że całymi latami nieraz (a czasem do końca życia) oczekuje się tego, że ten dzień się skończy i będzie można podjąć na nowo przerwane prawdziwe życie?
Porozmawiajcie z emigrantem. Zapyta Was o to, czy na rogu tej i tej ulicy wciąż jest kawiania (nie ma) i czy rośnie taki duży ksztanowiec na rondzie (nie rośnie). Opowiedzcie mu o iluminacjach Pałacu Kultury i o knajpkach wciśniętych między placówki banków - wysłucha, nawet może dopyta o szczegóły. Nie zmieni to jednak faktu, że bardziej rzeczywiste będą dla niego kawiarnia i kasztanowiec niż Pałac Kultury i knajpki. W zasadzie w dalszym ciągu będą to jedyne rzeczywiste elementy.
Oczywiście mogę się mylić, ale wydaje mi się, że ten stan oderwania i smutku cechuje wszystkich, bez wyjątku, którzy dorastali w określonej kulturze i zostali z niej wyjęci. Z tej perspektywy nie dziwi tak powszechny konserwatyzm środowisk polonijnych. Gdyby mogli, głosowaliby na Piłsudskiego. Dlaczego? Bo życie w kraju się przecież zatrzymało, czeka na ich nigdy nie zrealizowany powrót.
Myślę też, że po latach emigracji jest bardzo trudno rzeczywiście wrócić. Kraj, który się opuszczało i w którym pozostało prawdziwe życie jednak poszedł naprzód. To nie do zniesienia. Kraj nie poczekał. Urodzili się jacyś nowi ludzie, którzy nic nie rozumieją. PRLu nie poczuli, nie wiedzą, co to wojna, zamachu majowego przez okno nie obserwowali. Jacyś uzurpatorzy. W kraju zalęgli się, niczym współcześni Grecy albo Włosi, nie mający nic wspólnego z Helladą czy Rzymem. Co więcej, świetnie sobe radzą i na potęgę zmieniają nielegalnie zasiedlony kraj. Jak tu do nich wrócić? Tym bardziej, że pewnie będą twierdzić, że emigrant nic nie rozumie i żyje przeszłością. Tylko, że dla emigranta ta przeszłość jest wciąż teraźniejsza.

III. Literatura

Zastanawiałem się nad Máraiem (Máraim?), który popełnił samobójstwo w USA w lutym 1989. Wiele lat przedtem zapowiedział, że mógłby rozważyć powrót do kraju tylko, gdyby na Węgrzech zmienił się ustrój. Popełnić samobójstwo na początku 1989 roku? To nielogiczne. W 1985 byłoby jeszcze zrozumiałe – wszystko się sypało we wschodniej Europie, ale nie wiadomo było jak bardzo się rozsypie. Ale w lutym 1989?
Márai nie mógł wrócić. W Stanach były groby jego przybranego syna i jego żony. Węgry się zmieniały, ale musiał zdawać sobie sprawę z tego, że to nie są już jego Węgry. Mógł wrócić jak Wańkowicz czy Słonimski, oni jednak wracali młodsi, wracali do kraju zniszczonego przez wojnę (ergo – potrzebującego, by ktoś wykonał w nim pracę) no i – ze swoich perspektyw – wracali do kraju gorszego niż opuścili. Nie „innego” lecz właśnie jakościowo gorszego. To zmienia postać rzeczy. To rodzaj misji, wrócić do kraju rządzonego marionetkowo, który udaje bycie krajem całkowicie suwerennym. To można przecierpieć, w takim kraju można pracować, by choć trochę podnieść w nim jakość życia. Można, oczywiście, z czasem się dostosować, ale sama decyzja powrotu jest decyzją heroiczną, skokiem w niewidzialny basen, w którym być może nie ma już wcale wody.
Márai musiałby wrócić do kraju niepodległego, kraju, który jest samorządny, kraju, w którym władze pochodzą z wolnych wyborów. Jednym słowem musiałby wrócić do kraju, o którym marzył. Ten kraj miałby tylko jedną wadę: nie byłby krajem, z którego 48-letni pisarz uciekł. Byłby krajem, w którym 89-letni pisarz musiałby się odnaleźć. Zostawiwszy za sobą ten okres „nie-życia”, trwający połowę życia, zostawiwszy żonę i syna. Co dostałby w zamian? Powszechny szacunek, opiekę i kosmiczne niezrozumienie.
W jego dziennikach ostatnie wpisy są lakoniczne. Krótkie i zmęczone. W gruncie rzeczy ostatnią rzeczą, jaką była potrzebna staremu pisarzowi były niepodległe Węgry.
Wątpię, czy nawet cieszył się z tej perspektywy.

m,
.y.