piątek, 25 maja 2012

Hangout, czyli tam i z powrotem



Czyli jak spędzić kilka dni w miłych okolicznościach przyrodniczych mając zapewniony jeden nocleg i nie mając biletu na festiwal.

17.05
Na wstępie więc okazuje się, że przelot z rowerem tam i z powrotem to nie jest lekki kawałek chleba. To, że trzeba sprzęt rozparcelować na kawałki i upchać w pudle to normalka. To, że trzeba zapłacić za przyjemność zabrania roweru na pokład – już nie. Przypomniał mi się zeszły rok, gdy rower poleciał ze mną na wycieczkę po Beneluksie jako „sprzęt kempingowy” i nie dołożyłem wówczas do tego ani grosza. A za rower lecący z Detroit do Pensacoli (Floryda) trzeba słono zapłacić. Cóż, Ameryka najwyraźniej też się sypie, to osobny rozdział.
Po rozpakowaniu pudła w Pensacoli okazuje się jednak, że znakomity plan ma swoje minusy. Pierwszym jest brak pompki, którą pozostawiłem w Ann Arbor. Na szczęście mam obczajony sklep rowerowy w okolicy lotniska. Kupuję pompkę i umawiam się, że zatrzymają dla mnie jedno pudło rowerowe w przyszłym tygodniu. Ruszam do Gulf Shores, Alabama, („sweet home…”, „moon of…” ect.). Z moich wyliczeń wynika, że powinno to być około 40 kilometrów, ale potem przypominam sobie, że chyba jednak mil… W końcu docieram na kemping. Mam tu zarezerwowany jeden nocleg i pan w recepcji informuje mnie, że w tej chwili na więcej nie mogę liczyć. Trochę mnie to stresuje – jutro zaczyna się festiwal i wyobrażam sobie hordy niedomytych namiotowiczów zwalających się na mój kemping i zdeterminowanych, by wygryźć mnie z miejsca numer 91. Na razie dostaję kartkę z wydrukiem planu kempingu i mało pocieszającą notką głoszącą „nie dokarmiać aligatorów”. Nagle wizja niedomytych namiotowiczów wydaje mi się nawet przyjemna. Zasypiam, jakby miało nie być jutra.

18.05
Jutro nadchodzi zastanawiająco szybko, również za sprawą tego, że moje miejsce numer 91 pozbawione jest jakichkolwiek drzew, a temperatura w maju w Alabamie podchodzi pod 35 stopni Celsjusza. Namiot więc dość wcześnie zamienia się w szklarnię, a ja chcąc nie chcąc wypełzam na w miarę świeże powietrze. Przyglądając się kartce dotyczącej aligatorów dostrzegam też drugie ostrzeżenie: „Aligatory to niebezpieczne zwierzęta”. Dobrze, że mnie ostrzegli, bo już szedłem je dokarmiać.
Pierwsze kroki kieruję do recepcji, gdzie tym razem miła pani informuje mnie, że oczywiście nie będzie problemu z pozostaniem na kolejną noc, ale w tej chwili na więcej nie mogę liczyć. Myśląc, że dobre i to, ruszam na miasto w poszukiwaniu kawy, prądu i biletu na festiwal. Wszystko udaje się znaleźć bez problemu. O ile podejrzewałem, że z kawą i prądem (do podładowania komórki) nie będzie kłopotów, o tyle festiwal od dawna na stronie swej informował, że jest już sold out. Jednak ludzie z biletami ścielą się gęsto wzdłuż drogi na festiwal.
Wkraczam na teren. Miejsce jest bardzo malownicze, gdyż dwie z czterech scen zostały rozstawione na plaży, wśród palm, na bielutkim jak śnieg (i gorącym jak piekło) piasku. Dostępu do morza oczywiście bronią zasieki, bo choć do picia jest tylko woda o delikatnym smaku chmielu (Budweiser, Bud Light, Dos Equis), to wiadomo, że w upale po spożyciu ci, co mieli hangoutować mogliby przypadkiem utonąć. Jednak pobliskie wody Zatoki Meksykańskiej sprawiają, że atmosfera jest rajska. Dwie kolejne sceny ustawione są na lądzie. Te są zdecydowanie mniejsze, ale pobieżna lektura programu zapewnia mnie, że przy jednej z nich będę spędzał większość czasu.
Wpada mi w ucho niezły koncert zespołu Hey Rosetta!, a później szwendam się w oczekiwaniu na Chrisa Cornella. Widziałem go w zeszłym roku w Ann Arbor, bardzo przyjemnie się prezentuje jako pan z gitarą. Po „all night things” przypominam sobie, jak bardzo lubię Temple of the dog. Zanim jednak to nastąpi próbuję przekonać się – bez skutku – do Alabama Shakes oraz M.Warda. Słuchałem pojedynczych kawałków przed festiwalem i jak mnie do siebie nie przekonały wówczas, tak na koncercie też nie. Zaglądam jeszcze na scenę klubową, gdzie rozgrzewa się (w trzydziestostopniowym upale, heh) Paul Oakenfold. Przytupuję nóżką, ale mam wrażenie, że bez psychotropowych środków wspomagających nie kumam ¾ akcji.
Po Cornellu próbuję jeszcze słuchać Wilco, ale to też nie to. Ewidentnie jestem już w nastroju na Jacka White’a. Kulminacyjny ten koncert jest świetny. Rewelacyjnie zagrany, z werwą i życiem i wybuchowym (dosłownie) zakończeniem w postaci Seven nation army. Wracam na kemping pogwizdując ten chwytliwy riff.

19.05
Oczywiście tuż po przebudzeniu idę do recepcji, gdzie uzyskuję prolongatę noclegu na następny dzień („ale na nic więcej nie mogę liczyć”) i już przestaję się tym przejmować. Dochodzę do wniosku, że może Amerykanie tak mają. Że nic nie mogą obiecywać. Może ktoś im zabronił, czy coś? Może boją się, że wytoczę im proces, gdy mi obiecają i nie dotrzymają. Ciekawy to kraj, w którym mówi Ci się nie wprost, że może Cię zeżreć aligator, ale nie można obiecać noclegu na dwie noce z rzędu…
Trafiam na koncert Devils makes three, który okazuje się zwyczajnym, prostolinijnym country. Przytupuję trochę do taktu, w końcu jestem w Alabamie, gdzie indziej kurna miałbym słuchać country? Idąc na Gogol Bordello znów zahaczam o scenę klubową, gdzie produkuje się Skrillex. Znowuż nieco za mało psychotropów w mym krwi obiegu…
Hutz z ferajną jak zawsze w formie, cała plaża skacze i śpiewa wraz z nimi, jedyne, co mnie trochę dziwi to fakt, że jest w sumie niewiele ludzi. Poprzedniego dnia i na innych koncertach scena na której gra Gogol była zdecydowanie bardziej oblegana. Ale za to ci, którzy są, ewidentnie znają repertuar. Po godzinie szaleństwa nawet Budweiser smakuje jak nektar.
Powtórkę z rozrywki serwuje Flogging Molly – świetny koncert, bez pudła, z wykopem, że hej. Znów skaczę i macham, podśpiewuję, aż do chwili, gdy zauważam dwóch gości z puszkami Guinnessa. Nawet świetność koncertu nie może mnie powstrzymać. Po dobroci wydobywam z jednego z gości informację, gdzie można nabyć ten cud i po dziesięciu minutach znów jestem pod sceną, machając swoją puszką Guinnessa. Koncert przez to podoba mi się jeszcze bardziej. Oznacza to także, że czas wyboru między Budweiserem (o którym można powiedzieć tyle dobrego, że jest zimny i mokry) a Dos Equis (które mógłbym zareklamować jako „Probably worst beer from Mexico”) dobiegł końca. Trzeci dzień festiwalu będzie należał do wytworów europejskiego browarnictwa, ha!
Przenoszę się pod główną scenę, gdzie rozstawiają się Red Hot Chilli Peppers. Nie spodziewam się wiele po tym koncercie i tyleż otrzymuję. Bardzo dobrze sprawdza się Josh Klinghoffer, którego polubiłem już za kolaborację z Frusciantem na solowych płytach tego ostatniego. Pozostali członkowie zespołu wyglądają na zmęczonych i wypalonych. Najbardziej dziarsko trzyma się Flea, który prezentuje dla przykładu bardzo potrzebną basiście umiejętność chodzenia na rękach. Szkoda, że nie gra w tym samym czasie. Lecz już Kiedis wygląda, jakby się ledwo stał na nogach, zaś zamiast Chada Smitha mógłby być hologram… Na plus należy zapisać jednak to, że Anthony coś zrobił ze swoim wokalem i dociągnął do końca bez zadyszki (co jeszcze kilka lat temu nie byłoby takie oczywiste). Sprawdziło się też postawienie na przeboje, dostaliśmy więc Californication, Give it away czy Under the bridge. Ale magii nie było. Wracając na kemping nuciłem – nieobecne niestety na koncercie – Breaking the girl.

20.05
Tradycyjne wydłużenie pobytu na kempingu „Przyjaciel Aligatora”. Dziś w zasadzie nastawiam się na jeden tylko koncert: Flaming Lips, którzy mają zagrać Dark side of the moon. Zaznaczam sobie też Young the giant oraz Cage the elephant i ruszam.
Załapuję się na bardzo przyjemny koncert Delta Spirit, tym przyjemniejszy, że wspomagany irlandzkim piwem. Jednak zarówno Giant jak i Elephant rozczarowują. Takie pitu pitu trochę, z machaniem grzywką, dałby Pan, żeby jedną. Szwendam się między scenami w poszukiwaniu sensu życia i w oczekiwaniu na Flaming Lips. W końcu docieram pod właściwą scenę, wykopuję sobie dołek w piasku (jak zresztą wszyscy dookoła; przypominamy kolonię żółwi) i leniwie dopijam piwo w straszliwym gorącu.
To, co się dzieje potem, jest jak zupełnie porąbany sen. Widziałem w życiu kilka niezrozumiałych koncertów, koncertów psychodelicznych, koncertów w trakcie których działy się dziwne rzeczy, ten koncert zostanie jednak ze mną na zawsze. W zasadzie nawet nie sposób opisać co się działo, była to bowiem nieustanna zabawa i rozpierducha. Począwszy od wokalisty występującego w wielkich rękawicach stylizowanych na niedźwiedzie łapy oraz w srebrzystej pelerynce, poprzez kamerzystów przebranych za niewiadomo co, wielkie balony wypełnione dolarami, strzelanie ze strzelb z konfetti w scenę oraz głośniki, aż po czirliderki, latający papier toaletowy, dosiadanie dmuchanego rekina i zupełnie odjechane wizualizacje. W zasadzie po tym wydarzeniu dodałem Flaming Lips do krótkiej listy zespołów, które mogłyby występować dowolną ilość razy na wszystkich festiwalach, na jakich zdarzy mi się być.
Oszołomiony idę jeszcze zobaczyć Dave Matthews Band, ale po Flaming Lips już nic nie jest takie jak dawniej, nucąc więc refren „brain damage” ruszam do roweru.
I tu napotykam na niemiłą niespodziankę, gdyż ktoś najwyraźniej przerzucił mój rower na drugą stronę ogrodzenia, do którego go przypiąłem. Rower zabezpieczony był elastyczną linką, więc przy odrobinie wysiłku można było nim rzucić. W wyniku tego zdarzenia ucierpiała opona, rozdarta – jak się okaże przy świetle dziennym – aż do dętki. Wrócić jednak na szczęście na kemping się da, więc robię to i idę spać, postanawiając zająć się następnego dnia problemem opony.

21.05
W dalszym ciągu nie nadruszony przez aligatory, ale za to zupełnie obleziony przez alabamskie ślimaki, zajmuję się od rana wehikułem. Muszę dziś przejechać kilka kilometrów, postanawiam więc – po zdalnej konsultacji z Darkiem, fachowcem od rowerowych zniszczeń wszelakich – zakleić oponę od środka wytrzymałą taśmą. Co w zasadzie się udaje, ale przy okazji urywam wentyl od dętki. Tego nie mam szansy naprawić za pomocą zasobów, które mam, postanawiam więc udać się po pomoc. Dzięki temu poznaję Dobrego Człowieka Jake’a, mojego sąsiada z kempingu. Dobry Człowiek Jake pochodzi z Indiany i z miejsca zgadza się na moją propozycję, by zawiózł mnie swym volvo do najbliższego sklepu rowerowego – który (jak okazuje się, gdy do niego dojeżdżamy) okazuje się być nieczynny w poniedziałki. Zawracamy więc w kierunku Walmartu, gdzie nie mają opon i dętek, ale wiedzą, gdzie mają. Ruszając pod wskazany adres wpadamy z Dobrym Człowiekiem Jake’em w megakorek ludzi chcących opuścić Gulf Shores jedyną rozsądną drogą. Posuwając się z prędkością 20 centymetrów na minutę czuję się jak rodak uwięziony na Zakopiance. W końcu, po dwóch godzinach spędzonych ze mną w samochodzie nawet Dobry Człowiek Jake ma dość. Na szczęście korek się przerzedza i udaje nam się dojechać do miejsca, gdzie powinni mieć gumowe utensylia (rowerowe, żeby nie było).
Wyboru wielkiego nie ma, z ciężkim sercem wybieram odpowiednią oponę i dętkę. Nie ma jednak dętek z wentylem presta, są tylko z wentylem schrader. Wydawać by się mogło, że w sumie co za różnica, gdyby nie to, że moje koła są dostosowane pod wentyle presta – średnicowo węższe od schraderów o jakieś 2 milimetry. Po dotarciu na kemping i podziękowaniach dla Dobrego Człowieka Jake’a (oraz przeprosinach w kierunku jego dziewczyny), przez następne półtorej godziny sprawiam, że obręcz tylnego koła jest w stanie przełknąć wentyl schrader. W praktyce oznacza to wiercenie w obręczy tak długo kluczem do górnego zamka mieszkania w Ann Arbor (idealna średnica), że w końcu dziura jest na tyle szeroka by przepuścić wentyl. Dalej jest już z górki. Składam rower do kupy, wymeldowuję się z kempingu i ruszam w trasę.
Mam w zasadzie jeden cały dzień do dyspozycji przed powrotem do Michigan. Sprawdziłem sobie, że niezbyt daleko od Pensacoli, nad samą Zatoką Meksykańską powinien być miły kemping (zdjęcia kempingu były zachęcające w każdym razie – zero aligatorów, drinki z palemką, brak utopionych Kubańczyków, ect.). Wyjeżdżam nieco później niż zamierzałem, wiercenie kluczem i peregrynacje z Dobrym Człowiekiem Jake’em zjadły mnóstwo czasu, ale jestem dobrej myśli. Obliczam, że muszę zrobić jakieś 50 mil i powinienem znaleźć kemping. 50 mil – to brzmi znacznie lepiej niż 80 kilometrów…
Po drodze dopada mnie nieunikniona burza – po tylu słonecznych dniach w końcu musiało się to wydarzyć. Zatrzymuję się pod jakimś daszkiem doczepionym do sklepu wielobranżowego, gdzie idąc śladem prawdziwego (zmotoryzowanego) bikera kupuję piwo Miller High Life. Żadnego High Life nie czuję (Millera na szczęście też nie), ale za to nawiązuję przyjemną konwersację z bikerem, który mówi mi, jak najłatwiej jest trafić na most wiodący z Pensacoli ku półwyspowi z przyjemnym kempingiem. Korzystając z przerwy w opadach ruszam zgodnie z jego wskazówkami i rzeczywiście trafiam bezbłędnie. Most jest dość długi, gdyż liczy sobie 4 kilometry, ale jestem zdeterminowany dotrzeć do celu. Wszędzie gdzie nie spojrzę, zbierają się burzowe chmury, na moście też solidnie wieje, na tyle solidnie, że zrzuca mi okulary pod koła najbliżej jadącego samochodu. Głuchy odgłos „chrup” jest nieprzyjemny dla ucha i ducha.
W końcu, po krótkich błądzeniach docieram na właściwą – jak mi się wydaje – drogę. Jak sprawdzę później, przejechałem wówczas właśnie dziewięćdziesiąty kilometr (ze 106 zrobionych ostatecznie tego dnia) i jest mi już zupełnie wszystko jedno. Słucham na mp3 „Let love in” Nicka Cave’a i chyba trochę podśpiewuję razem z nim, sądząc po zachowaniu mijanych osób. Myślę, że można się zdziwić słysząc za plecami chrapliwe „do you love me?” albo „i’m very very hungry that i’m sorry dog”. Tymczasem tam, gdzie powinien pojawić się kemping, mijam istnie fatamoganowy krajobraz złożony głównie z wydm i Zatoki Meksykańskiej. Zatrzymuję się koło jakiegoś samochodu, przy którym dłubie kobiecina i pytam się którędy na kemping. Wzrusza ramionami i mówi, że nie wie, ale ludzie to panie na plaży śpią. Jadę jeszcze kilka kilometrów, ale gdy napotykam na tabliczkę głoszącą, że przez następne 7 mil droga może być nieco zasypana piachem, poddaję się. Będę spał na dziko na plaży.
Pozostaje jeszcze kwestia aprowizacji – liczyłem, że nabędę coś do jedzenia i picia na widmowym kempingu, tymczasem wygląda na to, że muszę się cofnąć do najbliższego miasteczka. Z niejakim trudem docieram do rogatek, kupując w napotkanym subwayu wielką kanapę ze wszystkim i postanawiając zostawić połowę na śniadanie. Zaopatruję się też w dwa piwa (surowo wzbronione na plaży – zapewne tak samo surowo, jak rozbijanie namiotów) i ruszam na upatrzoną miejscówkę.
Pogoda tymczasem robi się naprawdę nieciekawa, lecz i tu mam szczęście w nieszczęściu: burza jest bowiem wszędzie dookoła – jak tylko okiem sięgnąć z każdej strony biją pioruny – ale nie nade mną. Nade mną jest spłachetek czystego nieba, czekający spokojnie aż rozbiję namiot.
Docierając na upatrzone miejsce zdaję sobie sprawę, że nie mam co zrobić z rowerem, postanawiam więc z nim spać w namiocie. Wizja, że ktoś na środku mojej fatamorgany zabiera sobie rower albo dla zabawy robi mu krzywdę jest zdecydowanie gorsza niż wizja spania przytulonym do opony (zwłaszcza nowej). Zabieram więc rower na plażę i rozbijam namiot.
Wśród miejscowej zwierzyny szybko rozchodzi się wieść, że zawitał jakiś stałocieplny. Jestem atakowany przez tak masakryczne ilości komarów, że przypominają mi się ich estońscy kuzyni (estońskie komary są wielkie jak krowy i nalatują całymi oborami). Rozbiwszy namiot i wprowadziwszy rower do środka, muszę się zmierzyć z jeszcze jednym moskitowym problemem – w namiocie już jest ich z setka. Atakują ławą, zakładam więc bluzę z kapturem i długie spodnie, co przy trzydziestostopniowym upale sprawia, że czuję się jak Eskimos w tropikach. Najpierw odcinam im drogę ucieczki, a następnie metodycznie tłukę, pocąc się jak mysz. Przy kolejnym martwym insekcie dochodzę do wniosku, że przydałoby się coś o większej powierzchni rażenia i przypominam sobie, że jeszcze w Detroit kupiłem na drogę kryminał napisany przez niejakiego Richarda Castle’a. Nawet tytuł, zważywszy na mój spocony i zmęczony stan – „Heat Rises” – wydaje się bardzo adekwatny. Poza tym – gdzie kryminał, tam musi być i trup, nawet jeśli jest to trup komara.
Po dwudziestu minutach holocaust jest zakończony – ostatni moskit pada przygnieciony potęgą słowa. Rozbieram się, przytulam do opony i zasypiam.

22.05
Nie śpię spokojnie. Co i rusz wydaje mi się, że przychodzi do mnie straż przybrzeżna, by aresztować, zdaje mi się, że wokół szwendają się jakieś zwierzęta, a ponadto rower strasznie się rozpycha i chrapie. Obiecuję sobie, że pierwszy i ostatni raz śpi ze mną.
W każdym razie o 5:30 jestem już na nogach. Przy świetle poranka tłukę Richardem Castlem dwie ostatnie żałobniczki i świadkinie nocnej masakry i postanawiam iść się wykąpać. Po burzy oczywiście ani śladu, Zatoka jest piękna i przejrzysta. Rozbieram się i wskakuję nago do wody, zastanawiając się jak bardzo jest to nielegalne na plaży w Santa Rosa, Floryda. Liczba złamanych zakazów w każdym razie rośnie, nie powiem, żebym nie odczuwał z tego powodu satysfakcji. Kąpię się i wychodzę z wody. Akurat, gdy kończę zwijać namiot i spokojnie zasiadam na plaży, zaczynają się patrole straży. Kolejny przejaw szczęścia.
Zjadam kanapkę z subwaya, na której miałem wątpliwą przyjemność się przespać, gdyż nie wygląda już tak świeżo i radośnie jak poprzedniego dnia. Jakoś zupełnie mi to nie przeszkadza. Gapię się jeszcze w przestrzeń ze dwie godziny i ruszam w kierunku Pensacoli, mijając pierwsze grupki żywych ludzi.
Zatrzymuję się jeszcze po drodze w przydrożnym sklepie, by uzupełnić płyny w organizmie (tym razem stawia mnie na nogi woda o nazwie Blue Ribbon). Przy okazji dostaję materiał do przemyśleń nad swoim obecnym wyglądem i konstytucją, gdy odmawiam przyjęcia dolara jałmużny od pewnego czarnoskórego… Chyba rzeczywiście muszę wyglądać jak kupka nieszczęścia, choć zupełnie nie licuje to z moim stanem ducha – nocleg na plaży, nocna burza, poranna kąpiel – wszystko to sprawia, że czuję się wspaniale. Nawet podłe amerykańskie piwo smakuje nieźle.
Docieram wreszcie do przedostatniego punktu podróży – sklepu rowerowego, gdzie uzyskuję obiecane pudło. Rozkręcam rower, pakuję go i przez następnych 40 minut doświadczam wątpliwej rozrywki niesienia dwudziestodwukilogramowego ładunku na lotnisko. To, co wydawało się króciutką trasą ciągnie się teraz w nieskończoność. Docieram, oddaję rower na bagaż i orientuję się, że do odlotu mam godzinę. Nie bardzo mam czas na zmianę koszulki, ustawiam się więc w kolejce do skanera w tym, w czym jechałem, a potem niosłem rower. Nauczony doświadczeniem zdejmuję buty, pasek, opróżniam kieszenie – na próżno. Skaner pokazuje, że mam na ciele kilkadziesiąt podejrzanych elementów. Pot. Skaner po prostu pokazuje mój pot!
Wyjaśnienia nie bardzo się na cokolwiek zdają – w końcu nie po to człowiek pracuje latami na swój wizerunek terrorysty, by w końcu z niego nie skorzystać. Zostaję więc na lotnisku w Pensacoli poddany swoistej kontroli osobistej, w trakcie której bardzo ostrożny mężczyzna o twarzy zmartwionego rosomaka dokładnie bada mi każdy centymetr ciała… Na szczęście nie muszę się do tego rozbierać, ale najwyraźniej muszę go zabawiać rozmową, gdyż wnikliwie pyta mnie o koncerty, na których byłem. Logiczne – w końcu gdybym spędził ostatnie cztery dni w piwnicy z kolegami spiskowcami konstruując bombę zdolną wysadzić kluczowy lot z Pensacoli do Atlanty – nie wiedziałbym co zagrał Jack White. W końcu, gdy nawet drugi skaner mówi, że nie ma na mnie śladów C4, nitrogliceryny, heroiny ani muchozolu, puszczają mnie wolno. Mogę wrócić do domu.

sobota, 5 maja 2012

Dlaczekokokoko?



Posłuchałem (dwa razy, raz z ciekawości poznawczej – a bodaj by ją dunder świsnął – raz w ramach walorów edukacyjnych) przyśpiewki naszej na Euro 2012. I jakże się cieszę, że jednak nie będzie mnie w kraju w czasie, gdy radosne to wydarzenie rozpali głowy kibiców do tego stopnia, że zaczną zgodnie śpiewać owo kokokoko.
Gdy słuchałem tego utworu w ramach ciekawości poznawczej, w pewnym momencie przepaliły mi się obwody: zacząłem śmiać się i płakać równocześnie. Bo jest to zarówno śmieszne, jak i żałosne. Śmieszne jest to, że wciąż praktykuje się smsowe konkursy każąc wybierać ludziom coś, co będzie później wizytówką naszego kraju (niejako, boć reprezentacja piłkarska taką wizytówką siłą rzeczy nie jest). Po pierwsze więc każe się ludziom wybierać z pewnego z góry przygotowanego zestawu, w którym orłów (a nawet orłów cieniów) po prostu nie ma. Ponoć zgłosiło się ponad sto zespołów, kto wybierał więc finałową dziesiątkę, z której co jeden przebój to większy ból zębów? Po drugie, zgodnie z prawem Kopernika-Grishama gorszy pieniądz zatryumfuje nad lepszym, więc w tego typu rywalizacji można się spodziewać, że zostanie wybrany utwór możliwie najgorszy – z najprostszą linią melodyczną, rymem częstochowskiem (dla przykładu rym: uda – Smuda. Piękne) oraz po prostu najbardziej idiotyczny („zdobywajcie gole i będzie po sprawie” – jakże bym chciał, by był to głos ludowej naiwności).

I myślę sobie, że jakoś to tak jest, że w świecie nawet takie głupoty jak przyśpiewki zleca się komuś i od tego kogoś się wymaga. Że to takie proste. Że nie trzeba palić się ze wstydu, gdy znów w smsowym konkursie wygra coś, co bez żenady i na trzeźwo przez usta raczej nie przejdzie. I przecież na litość, nie chodzi o to, by wynająć Pendereckiego z Greenwoodem czy Kilara z Preisnerem i Możdżerem w ramach wisienki na torcie, by stworzyli coś, co kibicowi przez usta nie przejdzie, ze względu na bogactwo dźwięków i zaskakujace pasaże...
Pojawiły się w Internecie głosy, że przecież to przyśpiewka, więc musi być prosta, skoczna żwawa i z przytupem. Łatwo ma się śpiewać, a cóż prostszego wszak od kokokoko, nawet w sumie można reszty nie pamiętać, ta echolalia jest już wystarczająca, by wiedzieć, że dopingujemy drużynę, co to nie od kury (pardon: kaczki) pochodzi i swój język ma. Podsłuchałem jednak ostatnio taką piosenkę i doszedłem do wniosku, że nawet popowe proste dźwięki można ułożyć tak, by miały klasę.
Czemu więc się nie da, skoro się da?