poniedziałek, 26 marca 2012

Muz



Tyle czasu spędzamy wśród dźwięków nie rozumiejąc tego, co się z nami dzieje. Wydaje mi się, że nikt nie ogarnia tego świata bez granic i zasad. Niektórzy skupiają się na formalnej stronie muzyki, inni stawiają na jej emocje. Nieliczni doszukują się śladów matematyki, są tacy dla których muzyka to tylko uporządkowany szum, otaczający ich każdego dnia. Rozbijając muzykę na kawałki zachowujemy się jak ślepcy, którzy napotkawszy słonia próbują go opisać przez fragmenty, z którymi się zetknęli – i choć każdy z nich miał rację, to razem jej wszak nie mieli.
Wydaje mi się ciekawe, choć nieistotne, dlaczego muzyka tak oddziałuje na ludzi. Nieistotne w tym sensie, że to robi. Na pewno stoją za tym skomplikowane procesy psychofizyczne, uruchamiają się ośrodki w mózgu, gdzieś sączy się jakiś hormon. Czytałem trochę o tym i choć byłą to bardzo zajmująca lektura, miałem wrażenie obcowania z tańczeniem o architekturze.
Ze społecznego punktu widzenia bardzo frapujące jest czemu większość ludzi zatrzymuje się na tym poziomie muzyki, o którym lubię myśleć jako o uporządkowanym szumie – coś zawsze dociera do naszych uszu, zazwyczaj jest to zgiełk bez ładu i składu – więc włączmy radio i uspokójmy słuch czymś, co ma formę. Nawet jeśli nie za specjalnie ma treść. Może dlatego, że aby wyrwać się z zaklętego kręgu zdobywców Grammy i powtarzanych do znudzenia kolejnych singli „znakomitych” muzycznych produkcji, potrzeba jest mnóstwo czasu, zacięcia i zainteresowania. Większości zapewne po prostu nie stać na ten luksus – wydatku dodatkowych godzin na odkrycie czegoś nowego, bez gwarancji, że coś się znajdzie. Ludzie pozwalają więc sączyć w swe uszy co popadnie, podobnie jak przyjmują szum autostrady czy klimatyzacji.
Marketing muzyczny to większe zło. Planowanie co ma się pojawić w eterze, w jakiej formie, dlaczego dla radia najlepsze są trzy minuty z niewielkim kawałkiem i jak ułożyć fragmenty muzyczne na płycie, by kupiła ją większa liczba ludzi – przechodzi mnie dreszcz, gdy o tym myślę, choć sam padam ofiarą tych sprytnych pułapek. Strasznie trudno jest trzymać gardę i nie dać się zarazić niczemu. Docierały do mnie i będą docierać różne rzeczy, które znajdują się w mainstreamie – od czasu do czasu pozostanie tylko ta wątła przyjemność, że słuchało się czegoś zanim stało się to modne. Taka minihipsterka dnia codziennego. Czasem – na złość marketingowcom – słucham czegoś zupełnie niewyjściowego. Jakiś trwających po kilkanaście minut suit, niemieszczących się w żadnej radiowej ramówce, albo dźwięków z marketingowego piekła rodem – z piekła industrialnego, zamarzniętego, pustego, diabolicznego. Nie ma w tym niczego z umartwiania się – mój mózg (słuch?) potrzebuje stymulacji z różnych stron. Czasem potrzebuje się zanurzyć w głębszych otchłaniach.

Wciąż doceniam albumy. Lubię ich słuchać od początku do końca. Niektórych z sentymentu, gdyż w czasach, gdy zaczynałem ich słuchać, nie było możliwości łatwego skoczenia od piosenki do piosenki – pamiętam układ poszczególnych utworów i gdy przypadkiem wrzuci mi się opcja mieszania piosenek, czuję się jak wieloryb po złej stronie brzegu. Niby wszystko jest – morze, piasek, niebo – ale zdecydowanie nie na swoim miejscu. Niektórych albumów nie da się oczywiście słuchać inaczej niż zostały ułożone, choć to „nie da się” nie jest kategoryczne. Pamiętam, że kiedyś dostałem kasetę z V symfonią Beethovena, którego uwielbiałem i zgłębiałem metodycznie, począwszy od najprostszych utworów, po te bardziej skomplikowane. Traf chciał, że w pirackiej tej kasecie (zresztą – czy byłoby to zupełnie niemożliwe, gdyby kaseta była licencjonowana?), ktoś źle zamocował taśmę, w taki sposób, że strona A, zawierająca wedle opisu dwie pierwsze części, zawierała dwie ostatnie. Strona B zaczynała się od części pierwszej. Ponieważ byłem bardzo młody i nigdy nie słyszałem V symfonii w całości na żywo, uznałem, że część III jest częścią I, zgodnie z opisem. Słuchałem tej kasety bardzo często. Któregoś dnia usłyszałem V symfonię na koncercie – jakże obrazoburczo brzmiała ta I część na początku! Ta-ta-ta-dam, ta-ta-ta-dam! Słynne wejście V symfonii było dla mnie zawsze jej środkową częścią. Całe lata mi zajęło, nim mogłem wysłuchać V symfonii we właściwej kolejności; czy jest jednak dziwne, że nadal czuję smak tamtej kasety?
Lubię też single, mam nadzieję, że powrócą w pełnej glorii, tak, jak powracają płyty winylowe. Lubię to, że w przypadku singli artyści musieli się trochę wysilić i znaleźć coś, co wciąż czasem nazywa się stroną B, choć jeśli nie jest to singiel winylowy, żadnej strony B oczywiście nie ma. Płyta CD jest równie dwustronna co wstęga Moebiusa. Czasem jednak artyści nie chcą znaleźć dodatkowych utworów i bardziej zależy im na integralności całego albumu niż na singlu. Pamiętam, jak w jakimś wywiadzie któryś z członków System of a down narzekał na single – wychodzi cały album a ludzie wciąż chcą czegoś więcej na singlu. Cóż – ja chcę. Czasem strony B zawierają niedokończone utwory, które nierzadko są swoistymi drzwiami, dzięki którym możemy obejrzeć warsztat muzyka – jakby puszczał oko i mówił: „zanim skończyliśmy pracować nad tą piękną podłogą, wyglądała ona tak” – pokazując nam rząd nieheblowanych desek. Czasem któryś z artystów się postara i na singlu zamieści tyle utworów, że nic tylko przebierać i wybierać – dla przykładu świetny singiel „Kissing the Sun” Young Gods zawiera siedem wersji tego utworu i trwa blisko 40 minut. Singiel „Head like a hole” Nine inch nails zawiera 11 utworów trwających łącznie blisko godzinę. Na okładce napisano „maxi-single”. Rzeczywiście, maxi.
Później większość stron B znajduje swoje miejsce na składankach, lecz tam już nie smakują tak samo. To przyjemne, że wraz z piosenką, która jest mniej lub bardziej, ale jednak rozpoznawalna, dostajemy utwór wygrzebany z piwnicy, spod sterty, niedokończony lub kompletnie przearanżowany, może nawet słaby. To w gruncie rzeczy nieistotne, istnienie tego utworu zależy od konkretnego singla. Czuję się trochę tak, jakbym dostał na chwilę pod opiekę zagrożony wymarciem gatunek.
Nie wiem, czym jest muzyka, wiem tylko, że jest niezwykle potężna. Moja piętnastomiesięczna córka tańczy, gdy pojawiają się dźwięki, czasem śmiejąc się w głos. Druga córka – blisko jedenastoletnia panna – nie rozstaje się z odtwarzaczem mp3 i gdy czasem coś puszczam staje za mną i pyta się „tato, czy ja to mam?”. Chodzimy na koncerty, słuchamy płyt, mp3, winyli. Nie wiem, co dokładnie ze mną robi muzyka, ale niech robi to dalej.

m,
.y.

P.S. Pisząc ten tekst słuchałem płyty „Rivers arms” zespołu Balmorhea. Oczywiście polecam.