wtorek, 14 maja 2013

Konrad



Odbieram przesyłkę z poczty, to już drugie podejście dziś. O 11 przed południem na poczcie dziki tłum się kłębi, wszyscy z karteczkami. „W czwartkowe przedpołudnie?” – myślę. „Pogrzało was ludzie? Co wy robicie o tej porze na poczcie?”. Drugie podejście koło 14 okazuje się być lepsze, parę tylko osób, jeden klient awanturujący się, jeden inwalida, jedna pani ubrana nieadekwatnie do pogody. W sumie przekrój społeczeństwa (bo jestem i ja, freak z brodą). No i paczka z winylami. Wychodzę, od wejścia już szarpiąc się z tekturą. Siadam przy rowerze i kartą Miles&more staram się rozciąć samoprzylepną taśmę. Kredytówki bym nie ryzykował, ale Miles&more daje radę.

Pojawia się. Wiatru nie ma, lecz chód jakby niepewny
– Cześć – zagaja, a to „cześć” równie niepewne jak chód.
– Cześć.
– Ech, no i tak, rozumiesz – mówi.
– No tak – ja na to, gdyż asertywności nigdy zbyt wiele się nie miało w zanadrzu.
– Można? – pyta, pokazując chodnik koło mnie.
– Można.
Siada. Uśmiech niepewny, taki wystraszony trochę, zarost trzy dni góra, ale rzadki i rudawy jakby. Patrzy jak męczę się z Miles&more i pyta:
– Chcesz nóż?
– Masz nóż? No jasne.
– Mam, zawsze noszę nóż przy sobie. Japoński, dobry, wszystko przetnie.
Podaje mi żółty nóż z pochewką. Nie wiem, co bardziej zniszczone, musi mieć lata całe, albo rzeczywiście nosi go ze sobą wszędzie. Zamierzam się na paczkę z płytami.
– Mocniej, tnij. On wszystko przetnie, zobacz. – Chce zabrać nóż, ale mówię:
– Nie, w środku są płyty, boję się zniszczyć
– Co?
– Płyty.
– Aha.
Patrzy chwilę, aż w końcu przecinam taśmę i pierwsza płyta się wyłania.
– Analog? – Głos wciąż chwiejny, ale z wyraźnym zachwytem
– No analog
– Uwielbiam analogi. Kiedy tłoczona?
Rozumiem „jak tłoczona” i odpowiadam, strzelając:
– Na 180 gram.
– Nie, kiedy, kiedy tłoczona
– No teraz, zaraz, 2013 albo 2012 – mówię, obracając STRFKR w rękach.
– Aha. – Milknie. – Reggae? – pyta po chwili.
– Nie, nie reggae. Tego to nie lubię – mówię.
– No, ja też nie – kłamie, i to widać. Nienawykły, znaczy.
– Marely był jeszcze OK. – podpowiadam.
– No, Marley tak – zapala się. – I jeszcze X i Y, i potem Z – rzuca nazwiskami, które z racji, że reggae niekoniecznie, nic mi nie mówią
– No – odpowiadam, odwdzięczając się kłamstwem pomieszanym z brakiem asertywności.
– Słuchaj – zaczyna, a ja wiem już co, nie wiem tylko ile.
– Słuchaj, bo mi by się przydało 10 złotych. – Bez sztucznej skromności, w oczy, z uśmiechem
– Słuchaj, chętnie ci je dam.
– Ale tak w ogóle – mówi, nie okazując zdziwienia. – Mam kilka rzeczy. Mam świetny telefon Siemensa, taki stary, ale działa. Z czarnobiałym wyświetlaczem, w zasadzie to nawet nie, z zielonym i czarne litery. Działa. Jest bateria, jest instrukcja, pudełko, ładowarka. Z Instytutu mam.
– Nie, dzięki, naprawdę nie trzeba. Z instytutu?
– No tak, z instytutu, pracuję tam.
– Aha.
– Siemens, świetny – mówi, wyciągając z torby telefon Panasonica.
– Ale wiesz, ja nie potrzebuję telefonu.
– Mam też inne rzeczy. – Otwiera torbę pełną kabli, ładowarek i jakichś telefonów też chyba, rzucam okiem tylko.
– Wiesz – mówię, patrząc na niego. – Ja chyba nic z tego nie chcę. Za to z przyjemnością dam ci 10 złotych – dodaję, tym razem nie oszukując.
– Dzięki. – Znów się uśmiecha. – A może chcesz nasiona?
– Nie, raczej nie nawykłem się wspomagać.
– Ale to nie wspomaganie! – obrusza się. – To wręcz przeciwne do wspomagania, to druga strona, to uspokojenie, wyluzowanie. Wspomaganie to amfa albo hera albo efedryna. – Milknie.
– No wiem, tak, ale mimo wszystko nie – mówię. – Wziąłem raz efedrynę, na wycieczce w Bieszczadach. Jakby ktoś mi dodatkowy akumulator podłączył – dodaję.
– No, bo tak jest. Efedryna – mówi – jak chcesz, to powiem ci tak. Idź do apteki i kup tussipect, taki syrop od kaszlu. W tabletkach już zdjęli, jest tylko na receptę, ale w płynie wciąż można dostać. I wiesz, chlup, całą butelkę, no to wtedy… – Patrzy na mnie, uśmiechając się. – Ile wziąłeś? 50 mg pewnie?
– Chyba – mówię, bo nie pamiętam
– No, pewnie 50 mg. Tussipect ma ponad 100 na butelkę. Tabletek nie kupisz już bez recepty, ale płyn… – Uśmiecha się. – Mam ciocię w Poznaniu, może chcesz coś, ona załatwi, chemikiem jest.
– Nie, dzięki.
– A ja mogę mieć różne rzeczy z instytutu, bo pozbywają się takichtam – mówi, wskazując na torbę.
– A co to za Instytut?
– Elektryczny. Fizykiem jestem, doktorat robię.
– Doktorat? – pytam, patrząc na niego.
– No. – Miesza się. – Będę robił. W przyszłym roku.
– Słuchaj – mówię. – Do dentysty jadę na 14:30, na Smolną.
– Na Smolną? Po co? Do profesora idź, na plac Narutowicza
– Nie, jestem umówiony z moją ulubioną dentystką
– Miałeś ją?
– Nieee…
– To spróbuj, wiesz, może być tego… – milknie, mrugając znacząco.
– Tak czy owak, muszę lecieć
– No, OK – mówi. Siedzi wciąż na chodniku i patrząc w ziemię dodaje: – wiem, jak się kwantuje światło.
– Kwantuje światło?
– Tak. Wiem, jak je skwantować. Jak skwantować energię, jak skwantować materię, wszystko. Potrzebujesz jednowymiarowej diody tylko, jednowymiarowej. Ona emituje niebieskie pozytrony i już. Wiesz, kup ten tussipect, weź efedrynę, włącz jednowymiarową diodę i pozwól na przepływanie energii, niech wszystko się otworzy w tobie. Połóż na stole jakąś rzecz, wszystko jedno co i myśl, że chcesz, żeby tej rzeczy było więcej. Tak właśnie. Tak, skwantyfikowana materia, tak – mówi, patrząc w chodnik wciąż.
– Tak zrobię – mówię
– Tak zrób. – Uśmiecha się znów do mnie i wyciąga rękę. – Konrad.

© ydorius 10’05’2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz