niedziela, 8 stycznia 2012

Co mnie tu dziwi

W sumie to złapałem się na tym, że już niewiele. Znaczy się chyba się zestarzałem. Wciąż za to wiele rzeczy mnie zachwyca, co z drugiej strony może oznaczać, że jeszcze nie zestarzałem się na amen. Z rzeczy, które wciąż mnie tu dziwią lub irytują na pierwsze miejsce wysuwa się tutejszy styl jazdy rowerem. Rowerzystów lokalnych jest dużo, mimo zazwyczaj niesprzyjającej aury pogodowej. Sądząc po liczbie zaparkowanych tu i ówdzie pojazdów, rzekłbym, że nawet jest ich bardzo dużo. W zasadzie wszyscy jeżdżą w kaskach, hełmach i innych nagłownych ochraniaczach z tworzyw twardych, ale za to w większości – nawet o zmroku – nie używają świateł. Co prawda jeżdżą głównie chodnikami (co jest idiotycznym pomysłem, zważywszy na ich przeciętną jakość, no i na fakt, że sieć ścieżek w Ann Arbor jest prawdopodobnie dłuższa niż w Warszawie), ale jazda bez świateł, nawet w hełmie z kevlaru jako żywo przypomina mi to:
http://wulffmorgenthaler.com/strip/2009/12/18/
I nie jestem w stanie odgadnąć, w jaki sposób można się tu poruszać kolarką, a kilkanaście już osób takich spotkałem. Na moje oko, sądząc po stanie dróg i chodników, po pół godzinie jazdy takim sprzętem wyciągałbym rower nie bez bólu z wrażliwych części ciała. Może to tłumaczy brak świateł? Przygodni kolarze nie chcą, by ktoś był świadkiem ich cierpienia?

W aptece lekkie zdziwienie budzi pokaźnych rozmiarów gablota z alkoholami wszelakiej maści. Większy wybór mają tylko w klasycznym monopolowym. Zawsze podejrzewałem, że trunki wysokoprocentowe mają nieujawnione szerzej właściwości lecznicze. Poza tym w aptece można oczywiście kupić też bardziej standardowe (choć pewnie mniej skuteczne) lekarstwa. Zupełnie zachwycił mnie słój wielkości dorodnego niemowlaka zawierający 10000 (czy jakąś równie kosmiczną liczbę) tabletek witaminy C. Myślę sobie, że nawet w przypadku witaminy C taka ilość jest w stanie zabrać człowieka na ciemną stronę księżyca i z powrotem.

Pomoc sklepowa. Uch, dla osoby o skłonnościach introwertycznych i kontemplacyjnych, tutejsza obsługa jest zabójcza. Po to mają sześćdziesiąt rodzajów keczupu, bym mógł podumać nad ulotnością życia w ich towarzystwie, prawda? Gdybym wiedział jakie piwo z lodówki ciągnącej się po horyzont wybiorę tym razem, byłbym zwykłym alkoholikiem, nie koneserem. Oczywiście jak spod ziemi wyrastają usłużni pracownicy pytając, czy nie potrzebuję pomocy… Potrzebuję, a jakże. Przydałaby mi się pomoc przy dziecku albo pomoc merytoryczna w zakresie modelowania strukturalnego… A tu, wśród keczupów mogę sobie spokojnie od tego odsapnąć, dziękuję.

Kolejna męka przy kasie, gdy pani (lub pan) pyta z promiennym uśmiechem „How are you?”. Coś tam zawsze z siebie wybełkoczę, bo i tak nie ma to większego znaczenia, ale początkowo zupełnie wybijało mnie to z rytmu. Apogeum osamotnienia kulturowego w tym względzie osiągnąłem, gdy dostałem zapalenia ucha. Boli jak cholera, w głowie się kolebie, samopoczucie takie sobie. No to do lekarza. W placówce zdrowia wypełnienie świstków i już odbiera mnie pielęgniarka, która, oczywiście, pyta mnie „How are you today, sir?”. No więc, zgodnie z prawdą, odpowiadam „Not so well”. Mało się nie przewróciła, gdy dotarło do niej, że ta fraza nie pokrywa się z „Excellent, madame”. Później to samo powtórzyłem z lekarzem, ciekaw będąc co się stanie. On z kolei się odnalazł i stwierdził (choć też po namyśle), że gdybym się czuł świetnie to raczej bym nie przychodził. Jup, that’s the point.
Aha, odpowiadanie „Fine, and you?” nie działa. Nie wiem czemu, ale nie działa.

Ciekawą przygodę przeżyłem też przy kasie w ramach kupowania alkoholu. To, że Anię poprosili raz o paszport, niedowierzając, że posiada przepisowe 21 lat, mnie nie dziwi, gdyż moja małżonka młodo wygląda, ale po mnie widać już chyba niejakie zużycie, prawda? Włos może jeszcze bujny, ale choćby po stanie ubrodzenia można wnosić, że zim nieco więcej za mną niż 21. Ale po części rozumiem, mogłem zacząć zapuszczać brodę w wieku lat 14, obecnie mieć 20 i tylko od nadużywania nielegalnie kupowanych napojów wyskokowych wglądać na więcej niż w rzeczywistości. Aha – dowód osobisty się nie liczy, bo w dowodzie same bzdury są: 27.04.1978. No coś pan, nie ma takiego miesiąca jak 27…

Na koniec garść informacji lokalnych:
Dziubek nauczył się chodzić w wigilię swych urodzin i jak do tej pory wciąż doskonali swe umiejętności, pokonując przeszkody stylem mieszanym, dwu i czworonożnym.
Zima była, ale jak na razie szlag ją trafił. Podobnie jak w Macierzy, zima lekką jest, ostatnio odnotowaliśmy 10 stopni na plusie, które wykorzystałem, ruszając na cycling. Bez kasku, ale za to ze światłami.
Mieliśmy za to kawałek zimy w Kanadzie. Nawet i -16 stopni Celsjusza odczuliśmy w Montrealu. A poczułem się naprawdę słabo, gdy w Trois Rivieres oglądając pogodę na kolejne dni zobaczyłem front atmosferyczny niosący ze sobą ochłodzenie: -45 stopni Celsjusza… No, to by była zima. (Przypomniał mi się dowcip, gdy do kuzyna z Syberii dzwoni Rosjanin z Moskwy i mówi: „Stary, w radio powiedzieli, że u Was na Syberii to -60 stopni jest”. Na co kuzyn: „Gdzie tam, bzdury. Patrzę na termometr i ledwo -30 pokazuje”. „A ja usłyszałem, jak spiker mówił, że na Syberii na zewnętrz temperatura sięgnęła -62 stopnie”. Na co kuzyn: „A, no chyba, że na zewnątrz…”). No cóż. Polska diaspora w Ann Arbor twierdzi, że jeszcze misie polarne mogą wyżerać nam śmieci spod domu. Pożyjemy, zobaczymy.

Ł&A&A&Z

2 komentarze:

  1. ■ co do kiepskiej zimy w Bolandzie, to wybieramy się w lutym na Ramsztajna do Rygi, więc może nas troszkę zmrozić...

    OdpowiedzUsuń
  2. No ja rozumiem, Ryga piękne miasto (moja ulubiona stolica bałtycka), ale nie można się było wybrać na Rammseina do Detroit w maju..? ;-)

    m,
    .y.

    OdpowiedzUsuń