piątek, 30 września 2011

In da ofis

Ostatni tydzień spędziłam jak na pracowitego naukowca przystało – siedząc w ofisie od rana do wieczora, wypełniając durne papierki, poznając pozostałych pracowitych naukowców, polując na dobry lunch oraz wymykając się od czasu do czasu na włóczęgę po okolicy.
Ofis to jest fajna sprawa. Po pierwsze jest mój (przez 90% czasu, bo czasem przy drugim komputerze siedzi jakaś biedna studencina). Po drugie jest poza domem (co pozwala zatęsknić za dziecięciną). Po trzecie umożliwia „wpadanie” na różne znakomitości w windzie, na korytarzu etc. Po czwarte, przy okazji jednego tylko lunchu w pracy, udało mi się zdobyć: obietnicę namiarów na nianię, obietnicę namiarów na potencjalnie uczciwego sprzedawcę używanych samochodów, zaproszenie do przeprowadzenia gościnnego wykładu i zapasową parasolkę. 400% normy. Mam nadzieję, że z habilitacją też pójdzie szybko ;-)

Właściwie Instytut jak to instytut – wszędzie stoją pudła i szafy pełne nikomu już niepotrzebnych paper waste (w końcu wszystko jest już zdygitalizowane), wiszą stare postery z konferencji i masa mniej lub bardziej nieaktualnych informacji. Jest też sporo ogłoszeń, które jednakowoż niosą powiew egzotyki.

Ogłoszenie 1: „Bake sale – buy carbs to support ISR” okraszone ilustracjami cupcaków. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że poważny instytut naukowy może zebrać jakiekolwiek sensowne pieniądze sprzedając swoim pracownikom ciastka... Nie mówiąc o tym, że przecież wprowadzanie do organizmu węglowodanów jest tu sporym faux pas. No chyba, że nie wypada nie kupić, w który to sprytny sposób odzyskuje się część pieniędzy z pensji? Muszę zbadać tę sprawę dogłębnie.

Ogłoszenie 2: „Tea with the director” zaprasza w najbliższą środę do holu na herbatkę z dyrektorem. Fajne, co? Swoją drogą byłam mocno zaskoczona, że tenże dyrektor spotkawszy mnie przy windzie, serdecznie się ze mną przywitał, choć spotkaliśmy się chyba tylko raz, jakieś 3 lata temu. Wygląda na to, że jestem na widelcu.

Ogłoszenie 3: „Now it’s proven – Dirty hands kill” co wyjaśnia obecność co najmniej 6 butelek żelu do dezynfekcji rąk na naszym piętrze (przy windzie, w łazience, w pokoju „socjalnym”...). Hand sanitizers są tu też przy kasach w sklepach, w aptece, na poczcie, w banku. Nie byłam jeszcze w bibliotece, ale zakładam, że i tam się bez niego nie obejdzie. W końcu, parafrazując Umberto „reading kills”. Nie mówiąc o tym, że wystarczy tylko trochę wyobraźni, by zacząć się poważnie brzydzić książek. Liczę więc na to, że maseczkę i gumowe rękawiczki dostanę w komplecie do karty bibliotecznej.

Ogłoszenie 4: „ISR sustainability” na które natykamy się przy samym wejściu obrazuje wykresem i kilkoma liczbami oszczędności w energii poczynione przez zacny instytut. Niestety, choć mijam owo ogłoszenie codziennie, nie zdołałam zapamiętać szczegółów.

Z rzeczy dziwnych – monitor mojego komputera ma podłączony czujnik ruchu, więc jak zniknę mu z radaru na więcej niż 10 minut, automatycznie się wyłącza. To lepsze od podbijania karty w fabryce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz