czwartek, 22 września 2011

Dr House

Wczoraj przygoda z amerykańską służbą zdrowia.
Dziecię (młodsze) zaczęło siąpić i siąpiło coraz bardziej, ale byśmy dali radę tej powodzi wydzielin nosowych, gdyby nie pojawił się kaszel. Kaszel, na ucho sądząc, brał się z okolic pięt i mokry był jak bagna Florydy. Gdy już nie dało się tego dłużej ignorować, postanowiliśmy uruchomić nasze ubezpieczenie podróżne, które z kolei wysłało nas do szpitala w Ann Arbor na ostry dyżur.

Szpital w Ann Arbor to nie jakaś popierduła w rodzaju Plainsboro Hospital ale naprawdę poważna rzecz. Mieści się na siedmiu wzgórzach (niczym Kapitol) i już z daleka budzi niejaką grozę, gdyż jest zaopatrzony w pokaźnej wielkości komino-wywietrznik, z którego bucha dym. Nie chcę wiedzieć dlaczego.

Już na wejściu uderzył nas w twarz lodowaty wicher - klimatyzacja. Klimatyzacja jest tu wszędzie i wszędzie duje na głowę zimnym wiatrem. Nie jest to najlepszy pomysł dla dziecka, któremu z nosa leci jak z sikawki i które kaszle jak brat Hansa Castorpa.
Chwilę nam zajęło zorientowanie się w strukturze tego szpitalopotwora, lecz pani w pierwszej napotkanej recepcji pchnęła nas na właściwe tory. W drugiej recepcji zapisali sobie na kartce co trzeba i kazali czekać. Po jakimś czasie zostaliśmy wezwani za parawanik, gdzie pani pielęgniarka zrobiła z nami wywiad: czy dziecko je, pije, ma wysypki, temperatury, alergie (no? lucky you), stolec, spanie ect. Zmierzyła też temperaturę i obejrzała dziecię. Zajęło to ze trzydzieści minut i jużeśmy do drzwi się kwapili, gdy pielęgniarka skierowała nas w zupełnie drugą stronę. Okazało się, że to dopiero wstęp.

Poprowadzono nas w kierunku innych parawaników i tam spędziliśmy kolejnych czterdzieści minut, czekając na kogoś, kto mógłby się nami zająć. W końcu pojawiły się dwie panie, z czego jedna milcząca i uśmiechająca się tylko jeśli konieczność tego wymagała i druga, która z kolei była słodka jak torba cukru. Obadawszy i opukawszy Dziubka ze wszystkich stron stwierdziły, że nic mu (Dziubku) właściwie nie jest i w tym momencie córka nasza kaszlnęła swym kaszlem z głębi trzewi. Co nieco zacukało panie i poszły po swoją przełożoną. Pojawiły się ponownie, tym razem we trzy, po dwudziestu minutach. Pani przełożona wyjaśniła wszystko od a do z i ponownie osłuchała Dziubka. W końcu padł wyrok: croup.

Na "croup" w tym pięknym kraju podaje się doustnie sterydy (!). Podać je musi pielęgniarka, co oznaczało kolejne 20 minut czekania na nią i następne 25, zanim zrealizowała receptę i przyszła z gotowym specyfikiem.
Potem właściwie byliśmy wolni...

W sumie nie różni się to od wizji serwowanych przez amerykańskie seriale. Tam też co i rusz przekazuje się podprogowo, że jak wejdziesz do szpitala to tak szybko się z niego nie wydostaniesz. Wymięci i zmarnowani wyszliśmy stamtąd po trzech godzinach z kawałkiem - w tym czasie opiekowały się nami trzy lekarki i dwie pielęgniarki. I jeszcze ten wiatr hulający po korytarzach, brrr...

Niemniej Dziubek chyba ma się lepiej. Twarda sztuka. Nawet klimatyzacja jej niestraszna :-)

Ł&A&A&Z

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz